czwartek, 29 grudnia 2011

Czas wymiany prawa jazdy w Szwajcarii

Po przeprowadzeniu się do Szwajcarii trzeba wymienić swoje prawo jazdy wydane np. w Polsce na szwajcarskie. Ma się na to rok i wymiana jest niemal automatyczna: robisz uproszczone badanie wzroku i zanosisz dotychczasowe prawo jazdy do swojego urzędu gminy, żeby wysłał do urzędu kantonalnego. Następnie, po bliżej niesprecyzowanym czasie urząd kantonalny odsyła Ci szwajcarskie prawo jazdy, a oryginalne (np. polskie) ląduje w jakimś polskim urzędzie.

Ten wpis dotyczy wymienionego wyżej "niesprecyzowanego czasu". Po zaniesieniu do urzędu gminy wniosku i prawa jazdy, usiłowałem wycisnąć z pani urzędniczki, ile czasu im to zajmie, ale ona odmówiła podania jakiegokolwiek zobowiązującego terminu. W końcu na pytanie, czy zrobią to w miesiąc, odpowiedziała, że raczej tak. Było to w poniedziałek wieczorem, tuż przed zamknięciem urzędu.

W środę rano przyszedł zwrot z urzędu kantonalnego informujący, że w wysłanym przeze mnie formularzu były braki. Poprawiłem je i w czwartek rano wysłałem ponownie do urzędu. W sobotę rano miałem w skrzynce pocztowej gotowe prawo jazdy!

Tak więc cały proces zajął cztery i pół doby, pomimo tego, że z powodu mojego błędu korespondencja musiała iść dwa razy w obie strony. I to w tygodniu, w którym sobota była wigilią Bożego Narodzenia, więc w innych krajach urzędnik nie myślałby już o pracy!

Mieszkańcom innych krajów życzę takich urzędów i takiej poczty.

niedziela, 23 października 2011

Języki obce w Szwajcarii

Szwajcaria to taki kraj, w którym przeciętny człowiek mówi sensownie w co najmniej jednym języku obcym. My mieszkamy w kantonie niemieckojęzycznym, co oznacza, że oprócz niemieckiego, tubylcy na ogół potrafią mówić jeszcze po francusku, włosku lub angielsku. A niekiedy we wszystkich tych językach i nie widać korelacji między stopniem wykształcenia a liczbą języków, w których Szwajcar potrafi się bezproblemowo porozumiewać.

Szwajcar zapytany "Do you speak English?" nigdy jednak nie odpowie pewnie "Yes! I do!", a jeśli odpowie to oznacza, że jest Niemcem albo innym obcokrajowcem, a nie Szwajcarem. Szwajcar odpowie skromnie "A little bit.", po czym zacznie do Ciebie mówić lepiej niż mógłbyś się tego spodziewać. Zacznie mówić do Ciebie lepiej niż wielu emigrantów różnej narodowości mieszkających w Anglii. Pewien człowiek, który zadzwonił do mojej Żony z firmy ubezpieczeniowej, zapytany, czy mówi po angielsku, odpowiedział całkiem płynnie po tymże angielsku, że niestety nie, ale postara się znaleźć we firmie kolegę, który mówi i do niej zadzwoni.

Ponieważ jednak Szwajcar wie, że jego znajomość języków jest niedoskonała (aczkolwiek przedstawiciel każdego innego narodu pewnie by się z nim w tej ocenie nie zgodził), więc zakłada, że Twoja znajomość też może być niedoskonała, a zatem stara się być bardzo wyrozumiały.

Pomimo, że angielski nie jest tu żadnym językiem oficjalnym, znam ludzi, którzy żyją tu już całkiem długo korzystając tylko właśnie z angielskiego. Zachęcam do eksperymentu myślowego i próby wyobrażenia sobie przeżycia roku mówiąc wyłącznie po angielsku w Polsce, Francji, czy (o zgrozo!) we Włoszech.

sobota, 15 października 2011

Kradzież w Szwajcarii

W różnych krajach różne rzeczy stanowią egzotykę. I tak w Szwajcarii egzotyką jest kradzież. Kradzież się oczywiście zdarza i w Szwajcarii, ale przeciętny Szwajcar jest do jej odparcia mentalnie zupełnie nieprzygotowany. Przykłady:

  • przed sklepem spożywczym Denner znajdują się stojaki na parasole, żeby oszczędzić klientom konieczności włóczenia się po sklepie z mokrym parasolem. Stojaki są tak umieszczone, że kradzież jednego parasola, a nawet dziesięciu nie stanowiłaby dla nikogo żadnego problemu. Jednak z tego, że stojaki cieszą się niesłabnącym powodzeniem, wnioskuję, że nic z nich nie ginie.
  • w naszej miejscowości znajduje się przy drodze samoobsługowy stragan z kwiatami. Samoobsługowość polega na tym, że należy zatrzymać samochód przy straganie, zabrać sobie wybrane kwiaty i wrzucić pieniądze do skarbonki. Zachęcam teraz czytających do wyobrażenia sobie straganu z owocami przy drodze w Polsce, którego nikt nie pilnuje.
  • jestem właśnie w małym hotelu. Bar jest zamykany o 20:00. O 19:50 poszedłem do prowadzącego ten lokal zamówić wino. Nalał mi, po czym oświadczył, że on zaraz kończy pracę, więc jeśli będę chciał czegoś jeszcze, to mam sobie sam znaleźć i wyjąć zza baru, po czym mam sobie sam dopisać to do rachunku :-).

poniedziałek, 3 października 2011

komu zdrowie temu ubezpieczenie

Polska:
Pracodawca potrąca Ci z wypłaty składkę na ubezpieczenie, jesteś chory, idziesz do lekarza, dostajesz skierowanie do specjalisty, specjalista najbliższy termin ma na za 6 miesięcy (bo się kasa z NFZ skończyła), idziesz zatem prywatnie, zostawiasz nie mniej niż 50 zł (jeśli to gabinet z wyższej półki to możesz liczyć na rachunek). Efekt: zapłaciłeś dwa razy - raz za nic, bo czekając 6 miesięcy mogłeś już kilka razy umrzeć, a drugi raz za konsultację w gabinecie prywatnym.
Ale życie jest proste; nawet nie wiesz ile ci zabierają.

Szwajcaria:
Sam się ubezpieczasz, jesteś chory, idziesz do lekarza, dostajesz skierowanie (lub od razu idziesz do specjalisty jeśli kupiłeś odpowiednie ubezpieczenie), idziesz do specjalisty, po kilku tygodniach/miesiącach dostajesz rachunki, płacisz je grzecznie z własnej kieszeni, odsyłasz do ubezpieczyciela, ubezpieczyciel oddaje Ci kasę. Efekt: dwa razy wykonujesz czynność płacenia, ale ponieważ kasa za usługę wraca, to można uznać, że zapłaciłeś raz.
Skomplikowane i nie da się przywyknąć. Zawsze są jakieś wątpliwości, ale jakoś działa...

Czas na wykupienie ubezpieczenia: 3 miesiące od przyjazdu.

Jak wybrać ubezpieczyciela: www.comparis.ch

Co zrobić, aby ubezpieczyciel wydał kartę:
i. posiadać kartę AHV (załatwi to pracodawca lub Urząd Miasta),
ii. uzbroić się w cierpliwość (czekam na moją kartę od połowy marca).

Rodzaje ubezpieczeń:
i. podstawowe (obowiązkowe; jeśli samemu się nie wybierze, zrobi to losowo Urząd Miasta, co może skutkować wyższymi składkami)
ii. prywatne (główna różnica w stosunku do podstawowego polega na tym, że można wybrać szpital w obrębie całego kraju i w razie pobytu w szpitalu ma się salę tylko dla siebie),
iii. półprywatne (takie gorsze prywatne, np. sala dwuosobowa)

Wariacje:
i. można kupić takie ubezpieczenie, że jak nagle ogarnie cię słabość to wpierw dzwonisz na infolinię, mówisz co jest, a oni kierują dalej albo
ii. model GP, w którym w przypadku słabości idziesz do lekarza pierwszego kontaktu, który daje skierowanie (ginekolog i okulista bez skierowania) albo
iii. full wypas, kiedy sam potrafisz zdiagnozować dopadające słabości i wybrać sobie specjalistę.

Kto ile płaci:
Zależy kto co wybierze.
Niska franszyza = wysokie składki.
Wysoka franszyza = niskie składki

Co to oznacza:
Franszyza to kwota, którą ubezpieczony ponosi każdego roku z własnej kieszeni.
Ja, Kasia mam niską franszyzę (300 CHF), jeśli zatem zwariuję i będę musiała iść do GP po skierowanie, a następnie udać do psychiatry to zapłacę pierwsze 300 CHF z własnej kieszeni, a ubezpieczyciel mi tego nie zwróci. Za wszystko powyżej 300 CHF będę otrzymywała zwroty.

Rachunki:
Szwajcarzy są bardzo, ale to bardzo dokładni. Rachunki są długie i jest na nich wszystko wypisane.
Szczytem absurdu, który jednak obrazuje jak to wygląda niech będzie pozycja z rachunku mojej koleżanki. Policzono jej ileśtam CHF za to, że zadzwoniono do niej z recepcji, aby umówić jej wizytę na jakiśtam dzień.

Idę spać.

środa, 20 lipca 2011

ekoSzwajcaria

Było ergo, zatem czas na eko.

Szwajcaria to najbardziej czysty i ekologiczny kraj w jakim kiedykolwiek byłam.
Czysty z wyjątkiem tych wszędzie porozrzucanych petów, czego nie rozumiem, bo popielniczek jest mnóstwo.

Ale produkty ekologiczne, o których chciałam pisać, są tu naprawdę bardzo łatwo dostępne i to w bardzo przystępnej cenie.

Jak Staś zaczynał jeść tzw. pokarmy stałe to nachodziłam się po krakowskich sklepach ekologicznych, żeby dostać odpowiednie warzywa, każdorazowo płacąc niezłą kwotę.

Tutaj rozszerzanie diety to raj! Dwa główne markety - Coop i Migros - mają w swojej ofercie produkty tak zwykłe jak i ekologiczne. I nie są to tylko warzywa.
Sprzedają też bio makarony, ciastka, nabiał, mięso itd. Są trochę droższe niż reszta produktów, ale w większości różnica jest do zaniedbania.

Podobnie w sumie z kosmetykami. Pamiętam jak na 3 miesiące przed porodem przegoniłam Michała po sklepach ekologicznych, aby mi kupił olejek do masażu krocza firmy Weleda (takie cudo przygotowujące do porodu i chroniące przed tak nadal ukochanym przez wiele polskich szpitali, nacinaniem krocza). Kupił.

A ja dopiero po przeprowadzce tutaj dowiedziałam się ile Weleda produkuje rzeczy! I są do dostania w marketach (niewielki wybór), ale też drogeriach (typu Rossmann w Polsce) i aptekach. I jest tego na pęczki - jakieś mydła, balsamy, olejki, szampony, nawet żele stomatologiczne.

Jak widać, Szwajcaria może startować w konkursie na Mistrza Eko i Ergo i o ile nie wygra, to zajmie naprawdę przyzwoite miejsce.

niedziela, 3 lipca 2011

ergoSzwajcaria


Jedna rzecz w Szwajcarii pozytywnie zaskoczyła ergoMatkę, która we mnie mieszka.

Ilość osób noszących dzieci w nosidłach ergonomicznych (takich prawdziwie ergonomicznych, typu Manduca czy Bondolino) jest naprawdę imponująca. Oczywiście nie oczekujmy cudów, nadal najpopularniejszym środkiem transportu noworodków, niemowląt i małych dzieci są wózki (według moich obserwacji przodują Quinny i Mountain Buggy).

Mamy noszące w chustach są porównywalnie częstym/rzadkim (zależy jak patrzeć) zjawiskiem jak w Polsce, ale ergoRodziców jest znacznie więcej (niestety, nadal nie dopatrzyłam się firmy, która zdaje się tu być najpopulaniejsza).
A i nasz MT zrobiony przez Pathi wzbudza zainteresowanie. Już kilka osób pytało skąd mam, czy sama uszyłam i kto robi takie cuda.




Co ciekawe, nosidła innego typu obserwuję głównie u obcokrajowców.

czwartek, 23 czerwca 2011

Child friendliness po angielsku, polsku i szwajcarsku

Dwa tygodnie temu pojechaliśmy na kilka dni do Londynu.
Obserwacje tam poczynione, jak też wcześniejsze sygnały wysyłane przez znajomych zmusiły mnie do napisania tego posta.

Po angielsku

Okazuje się, że UK jest kompletnie NIEPRZYSTOSOWANY do posiadania dzieci. A przynajmniej Londyn - na temat innych miast się nie wypowiem.
Podczas pobytu znalazłam 1 (słownie: jeden) plac zabaw, w St.James's Parku. W Green Parku nic nie znalazłam, w części Hyde Parku, w której byłam też pusto i z tego co pamiętam z czasów mieszkania w UK Greenwich był także pozbawiony tego typu atrakcji.
Na pewno co najmniej jeden jest na Ealing (koleżanka mi powiedziała).
W większości kawiarni i restauracji są krzesełka do karmienia, ale co z tego jeśli nie ma przewijaka?

Wielkie nadzieje wiązałam z placem zabaw na lotnisku, o którego istnieniu powiedziała nam obsługa. Plac ów okazał się kawałkiem podłogi wyłożonym matami i dwoma lub trzema dziecięcymi stołami z takimi zabawkami gdzie są klocki na metalowych rurkach do przesuwania.

Po polsku

Wydaje się, że w Polsce jest lepiej niż w UK. Możliwe, że tak jest odkąd zaczęto przyznawać nagrody "miejsce przyjazne dzieciom". W Polsce nadal jest sporo miejsc z kategorii gastronomia, gdzie nie ma krzesełek do karmienia czy przewijaków, za co należy przyznać minus. Wszak w IKEA można krzesło do karmienia kupić za 50 zł, a przewijak za 30. Wydaje się, że taki wydatek nie powinien pogrążyć restauratora, ale może się mylę.
Otwierają się jednak kawiarnie, które do granic możliwości są child friendly.
Osobiście zeksplorowałam mufinka cafe. Bardzo dobrej jakości zabawki, kawa, herbata, ciastka.
Niedawno moja koleżanka otwarła inną klubokawiarnię. Nie byłam tam jeszcze, ale ze zdjęć i opisu wygląda na całkiem niezłe miejsce.

A place zabaw? Chyba każde polskie osiedle ma jakieś piaskownice, huśtawki itp. Jeszcze niedawno jakość ich pozostawiała wiele do życzenia, ale odnoszę wrażenie, że to się ciągle zmienia. Wiele miejsc zabaw dla dzieci znajduje się na miękkim podłożu, a huśtawki są kolorowe i różnorodne. Place zabaw dorabiają się także swoich regulaminów, które regulują choćby sprawy palenia.

Po szwajcarsku

Oj, tu to się dzieje.
Co krok, to plac zabaw. Niemal przy każdym domu coś - choćby to miała być tylko piaskownica lub tylko huśtawka. Więcej nie trzeba, bo przy kolejnym bloku będzie coś innego. Co chwilę większy plac zabaw - z huśtawkami, domkami, piaskiem.
Place zabaw znajdują się także w większych marketach (wielkości osiedlowego Carrefour). Taki plac to odgrodzona część dla dzieci, gdzie są klocki, zjeżdżalnia, telewizor, układanki itp.
Pojedyncze restauracje z reguły także mają "coś"; a to kredki i kartki, kolorowanki, puzzle, misie. Do wyboru, do koloru.
Największym zaskoczeniem był plac zabaw w pociągu.




Okazuje się, że nawet podróż można dziecku umilić.
Konduktorzy mają dla dzieci specjalne bilety do zabawy.

Do rzadkości należy tu punkt gastronomiczny bez krzesełka do karmienia lub przewijaka.

Ale nie wszystko jest jednak tak kolorowe. Szwajcarzy to nałogowi palacze, palą jak smoki, a place zabaw są pełne niedopałków. Jest to obrzydliwe i mam jednak nadzieję, że to się zmieni.

niedziela, 29 maja 2011

Marzenia się spełniają

Odkąd Staś pojawił się na świecie, mam bardzo szybko zmieniające się marzenia. Nie wiem, czy są to do końca marzenia, bo z góry wiadomym jest, że KIEDYŚ się spełnią, i tak też jest. Jedno się spełnia, to pojawia się kolejne.

I tak, jak Staś miał kilka tygodni, marzyłam, aby przestał tyle płakać (między 3, a 8 tygodniem był w tym naprawdę dobry).
Przestał.

Później marzyłam, żeby zaczął mnie przytulać z własnej inicjatywy, tak zarzucając swoje ręce na moją szyję.
Zaczął.

W końcu, marzyłam, aby zaczął przesypiać noc. I co? Ostatnie dwie noce przespane - od 19.00 do 5.50.
Ale na tym nie koniec.
Od dwóch poranków sam wychodzi ze swojego szczebelkowego łóżeczka (lżejszego o dwa szczebelki) i przychodzi do nas. Staje obok mojej głowy i czeka, aż go wsadzę do naszego łóżka.

Wzruszyłam się.
Także tym, że Czesław Mozil zagłosował na uczestnika nie ze swojej grupy.
Może tak kupić jego płytę...

A co do łóżeczka szczebelkowego bez (zaledwie) dwóch szczebelków. Czy ktoś wiedział, że przez tą dziurę da się wypaść? My już wiemy... Staś też...

poniedziałek, 23 maja 2011

Berno


Rzadko się zdarza, abym dwa razy w tygodniu odwiedziła stolicę jakiegoś kraju.
Tym razem, wpierw w poniedziałek pojechaliśmy wyrobić Stasiowi paszport, a w sobotę wybraliśmy się na wycieczkę.

W Bernie widzieliśmy remontowaną wieżę katedry (może przy okazji kolejnego paszportu zdejmą rusztowania) - po lewej
i bardzo wysoki most - po prawej




Byliśmy w ogrodzie różanym, gdzie większość kwiatów nie przypominała róż, ale była tam fajna fontanna.


W fosie w Bernie mieszkają cztery misie. Prezydent Putin podarował kolejne dwa, ale te zamieszkały w zoo.

Odbyliśmy też spacer po starym mieście. Główna ulica pełna fontann. I dom Einsteina tam jest.


Wycieczkę skończyliśmy w Ogrodzie Botanicznym, gdzie Stasia poniosła ułańska fantazja, pomyślał, że umie już zbiegać z góry i w efekcie nabił o beton guza z zadrapaniem.

A co mnie najbardziej zdziwiło?
Rynek warzywny u wrót parlamentu :)


piątek, 20 maja 2011

Kino po szwajcarsku

Kilka dni temu koleżanka wyciągnęła mnie do kina.
Dla osoby nieznającej niemieckiego taka wizyta może okazać się wyzwaniem.
Czy jest jeszcze ktoś kto nie kojarzy słynnych niemieckich dubbingów, gdzie nawet najbardziej filigranowa gwiazda może się okazać posiadaczem bardzo niskiego głosu, a do tego perfekcyjnie znać niemiecki?
Podobno Niemcy (i inne kraje stosujące dubbingowanie) bardzo teraz żałują, że weszły na tory podkładania własnych głosów zamiast lektora. Pochłania to masę kasy. Niestety, nic nie zapowiada, aby się to miało zmienić - populacja zbyt przywiązana do tradycji mogłaby nie przyjąć takiej rewolucji ze spokojem.
W każdym razie, w Szwajcarii filmy też są dubbingowane. Przy odrobinie wysiłku można jednak znaleźć coś, co puszczają w oryginale z niemieckimi napisami.
No i tak się złożyło, że koleżanka odkryła, że w kinie na naszej wiosce grają "Water for elephants", w oryginale (po angielsku i... polsku;)) z niemieckimi i francuskimi napisami. Poszłyśmy. 14 CHF.

Środek filmu i nagle trzask. Po filmie. Myślę - spieprzyło się.
Ale cóż się okazuje. Szwajcarzy w kinie czują się jak w teatrze. Trzask okazał się przerwą. Jak objaśniła mi koleżanka, na niektórych seansach z momentem trzasku pojawia się na ekranie napis, że teraz można iść po lody.

Z przerwy lud zwołuje gong (mówiłam, że jak w teatrze).

I co ciekawe i jednocześnie idiotyczne. Film puszczają nie w momencie zerwania, ani nie wcześniej. Jednym słowem, widz traci kilka minut filmu. Nie wiem czy tak jest na każdym seansie, ale koleżanka oznajmiła mi, że tak i nawet uzasadniła to jakoś, ale nie zapamiętałam.

niedziela, 15 maja 2011

Święto papieru

Święto papieru minęło i pozostaje nam liczyć na to, że nie pójdziemy do więzienia.
A wszystko przez Agatę (tak, tak pani U.A.M-K.;)), która nie wiedząc co czyni podżegała mnie do złamania zasad śmieciowania.
Otóż Agata opisując mi zwyczaje jakie mają u siebie na wiosce powiedziała, że papiery ładują do papierowych toreb, w których coop@home przywozi im zakupy. Cóż za genialny pomysł - pomyślałam ja i ochoczo zrobiłam 6 takich paczek.
Po drodze Michał powiedział, że nasza książka śmieciowa tego zabrania, ale, że on myśli, że jak zwiążemy te paczki to będzie git.

No i dzielnie wyniosłam nasze paczki do altany śmieciowej.
Po dwóch dniach mąż wyniósł kompost i po powrocie zapodał tekst:
"Nie zabrali naszych śmieci! Opisali paczki, że są torbach na zakupy".

Wstyd na wioskę. Trzeba było je znieść do domu i teraz musimy czekać cały miesiąc na kolejne święto.

Może jutro wezmą nasze kartony...

środa, 11 maja 2011

Penis

Dwa dni temu moje oczy pierwszy raz ujrzały obrzezanego penisa.
Nie należy on do męża.
Moja koleżanka przewijała przy mnie swojego synka (11 miesięcy).
Wpierw myślałam, że coś mu się stało (ale ze mnie ignorantka) i już już miałam ją spytać pełnym żalu, ale i ciekawości głosem, kiedy doznałam olśnienia, że on może być obrzezany. Wszak są z USA.
Zamilkłam na wydechu.

Wrażenia estetyczne - negatywne.
Przynajmniej na niemowlęcym siusiaku.

piątek, 15 kwietnia 2011

Psie odchody



Nawiązując do wczorajszego wykładu o segregowaniu śmieci pragnę Wam pokazać kosz, do którego wrzuca się psie odchody. Proszę zwrócić uwagę na napis na koszu. Niby Szwajcaria, a i Polak bez problemu zakuma;)




Kosze mają z dwóch boków worki. O właśnie takie (podpis taki sam jak na koszu):



czwartek, 14 kwietnia 2011

Święto śmiecia

Jeśli ktoś w Polsce myśli, że segreguje śmieci, to pewnie się myli.

Zawsze byłam cichym kibicem segregowania i nie przeszkadzałam mężowi, gry to robił, a nawet odkładałam w inne miejsce butelki, w inne szkoło, a w jeszcze inne papier, a on to później dzielnie wynosił do dzwonów.

Pierwszy raz zostaliśmy "zmuszeni" do segregacji w Londynie. Nie było to jednak uciążliwe. Przed drzwiami mieliśmy dwa pudełka - fioletowe i zielone. O ile mnie pamięć nie myli, to do jednego dawaliśmy kartony i papier, a do drugiego metal, plastik i szkło. Cała reszta szła do tzw. shitu.

W Zurychu segregację robiły Panie sprzątające. Znaczy się - my do jednego worka wrzucaliśmy rzeczy segregowalne, a reszta szła do shitu.

Bajka zaczęła się w naszym nowym miejscu zamieszkania.
Otóż, po odebraniu mieszkania otrzymaliśmy książeczkę dotyczącą segregacji zawierającą kalendarz:) Po zapoznaniu się z nią nadal nic nie rozumiem. Na szczęście mam mądrego męża.
Po okolicy jeżdżą trzy wycieczki śmieciowe, a każdy śmieć ma swoje święto lub swoje miejsce. I tak segregacji podlegają:

1. Kartony (wycieczka raz na miesiąc, u nas wypada to w drugi piątek miesiąca). Kartony mają być pocięte i związane i w dniu swojego święta wystawione w altance śmieciowej.

2. Papier (wycieczka raz na miesiąc, i nas w pierwszą sobotę miesiąca). Od papieru oczekuje się, że się złoży, najlepiej w równą kostkę, zwiąże, a następnie wyjdzie do altanki śmieciowej.

3. Szkło. Oczywiście na trzy kolory. Wrzucamy w wyznaczonych miejscach.

4. Puszki. Wyznaczone miejsca.

5. Aluminium. Wyznaczone miejsca.

6. Ubrania. Raz na jakiś czas worek do ubrań ląduje w skrzynce na listy, a wyznaczona wycieczka zbiera.

7. Olej. Wyznaczone miejsca.

8. Rzeczy duże. Wyznaczone miejsca.

9. Metal. Wyznaczone miejsca.

10. Żarówki. Wyznaczone miejsca.

11. Elektronika. Wyznaczone miejsca.

12. Baterie. Wyznaczone miejsca.

13. Odchody zwierzęce o dziwo też mają swój punkt.... (psy mają kosze na ulicach, a kosze są zaopatrzone w worki).

14. Styropian. Wyznaczone miejsca.

15. Butelki-PET. Wyznaczone miejsca.

16. Butelki po mleku. Wyznaczone miejsca. Książeczka nie każe tego segregować.

17. Drewno. Wyznaczone miejsca.

18. Kapsułki Nespresso. Tak drodzy państwo. Ten dziwny naród segreguje kapsułki Nespresso. Zastanawia mnie tylko dlaczego ta segregacja jest ograniczona do Nespresso....

19. Opakowania różne. Na pewno przyjmują w jednym sklepie. Książeczka nie każe tego segregować.

20. Kompost. W niektórych altanach śmieciowych znajdują się zielone kosze, one właśnie przyjmują kompost. Do kompostu zaliczamy resztki jedzenia, herbatę (nie trzeba wysypywać z torebki - cud?), koci żwirek, kwiatki. Tego typu śmieci wyrzucamy bezpośrednio do kosza lub kupujemy specjalne worki na śmieci, takie bardzo biodegradowalne. Segregacja kompostu nie jest obowiązkowa, ale może być opłacalna finansowo, o czym za chwilę.

21. Reszta śmieci to przysłowiowy shit.

Pewnie jakiś śmiałek podczas czytania pomyśli, że można to wszystko po prostu walnąć do shitu.
Informuję, że nie jest to takie proste.
Po pierwsze - w książeczce jest napisane, że do shitu można wrzucać tylko to, czego nie obejmuje spis. A wiadomo, jak w Szwajcarii powie się, że ma być A, to jest A.
Po drugie - segregacja = oszczędność.
Shit należy wyrzucać w specjalnych workach sygnowanych nazwą miasta. Worki takie można kupić w markecie przy kasie lub w kiosku i kosztują znaaaacznie więcej. Ostatnio za 10 worków 35l zapłaciliśmy chyba 16 CHF. Dla porównania, zwykłe worki kosztują może 4 CHF.


piątek, 1 kwietnia 2011

Konkurs


Ogłaszam konkurs - zagadkę.
Z konkursu wykluczeni są wszycy, którzy mieszkają lub mieszkali w Szwajcarii.

No to start:
Na każdym balkonie jaki dano było mi widzieć w Szwajcarii można znaleźć coś takiego:






Do czego to służy? I nie chodzi o to z czarną rączką (te jest magiczna różdżka do rolowania takiego jakby baldachimu), tylko o to drugie.

***

Z frontu:

1. Po ponad dwóch tygodniach oczekiwania na Internet, w końcu go mamy. Można powiedzieć, że wychodzę z ciemności.

2. Staś chodzi już prawie na dobre. Pokój staje się dla niego drobnostką, a do tego się nie przewraca i nie nabija guzów.

3. W międzyczasie, jak na blogu nikt nic nie pisał, byłam z Nevianą (taka nowa koleżanka; fajne ma imię, nie?) i małym Andreasem w Kinderzoo w Rapperswil. Małe, ale rzeczowe. Słonie, żyrafy, wydry, świnie itd. A do kóz można nawet wejść i pomacać, co też Stanisław uczynił (zdjęcie wrzucę, jak mi Nevi prześle).

sobota, 26 marca 2011

Łazik

Staś zaczął chodzić.
O ile zrobienie 6 koków można nazwać chodzeniem.
Rzeczone 6 zrobił wczoraj, a dziś dwa razy powtórzył.

Ponadto, ktoś w tej rodzinie szwankuje. Albo lunatyzm albo nadprzyrodzone zdolności.

Otóż ostatniej nocy (skądinąd bardzo dobrej) Staś spał u siebie do 5, kiedy to wzięliśmy go do siebie. Mały człowiek obudził się o 7.20...w samej pieluszce.
Michał od razu powiedział, że to nie on.
Ok, pomyślałam - babcie mają synka za ponadprzeciętnie mądre dziecko, więc może kolo w swojej mądrości rozpiął napy i wyszedł z pajaca. Zbadałam więc pajaca. I co? Otóż tylko jedna napa była rozpięta.
Jaki z tego wniosek?
Staś nie jest ponadprzeciętnie mądry, jest geniuszem - po wyjściu z pajaca zapiął napy!


niedziela, 20 marca 2011

IKEA Shit

Sprawa z naszymi meblami rozwiązała się następująco. Kolejny konsultant zmolestowany przez Michała poinformował, że problem nie jest rozwiązany i płatności kartą nie przejdą, ale wyciągnięcie pieniędzy z bankomatu powinno się udać. I rzeczywiście się udało. Meble kupione w środę i przyjechane w czwartek.

Wczoraj zaczęliśmy swoista walkę o wygląd naszego nowego mieszkania. Bilans: stół, dwa krzesła, dwa stoliki nocne, stolik kawowy i kawałek komody po telewizor (kupiliśmy taki wypasiony przeznaczony pod telewizor do 50", ale stał na nim będzie nasz 19" monitor z tunerem telewizyjnym; liczę jednak na to, że będzie go widać z kanapy) złożone. Prace utknęły na jednej desce, którą łosie źle zrobiły i nijak nie dało się jej wkręcić. Biedny zmęczony mąż udał się więc w podróż do Ikea. Przy okazji zamówił łóżko, które w końcu się pojawiło w sklepie.
Deskę dostał nową, wtrącił dwa hot dogi i wrócił do domu.

Dziś kontynuowalismy składanie. Bilans: skończenie komody pod telewizor, dwa krzesła, połowa komody na buty i połowa wielkiej komody do przedpokoju i dwie wtopy Pani Domu (ale nie powiem w czym). W gratisie była wizyta w miejskiej kawiarni.

W tym miejscu chciałam się publicznie pomodlić i podziękować Bogu, za to, że stworzył Wadenswil i góry i jeziora. Gdy jechaliśmy rano pogoda była pochmurna. Z upływem godzin niebo pojaśniało, a ja ilekroć wychodziłam na balkon byłam najszczęśliwszą osobą na świecie. Słońce, jezioro i wielkie ośnieżone szczyty. Zaręczam, że czuję się jak w bajce i nie wiem czym zasłużyłam na to wszystko. Dziś zapomniałam aparatu (a ten w telefonie nie ma zooma), ale nadrobię i pokażę, choć zdjęcie pewnie nie odda tego jak to wygląda w rzeczywistości.

Jutro czeka nas kolejny dzień walki. Tym razem z Interdeanem i w dalszym ciągu z komodami.

wtorek, 15 marca 2011

Pech day

Wszystko zaczęło się w IKEA.
Pojechałam tam rano ze Stasiem, żeby zamówić meble. W planach miałam przystanek w tamtejszej restauracji na drugie śniadanie.
Początkowo wycieczka przebiegła pomyślnie. A później już do końca dnia się waliło.

1. W restauracji skończyły się śniadania (czyt. przyszliśmy jakieś 15 minut za późno).
2. Nie mogłam zapłacić, odrzucało mi kartę. Zbombardowany telefonami mąż, zbombardował telefonami UBS i dowiedział się, że mają jakąś awarię i nie widzą naszych kart. Spędziłam tam godzinę, po czym wróciłam z kwitkiem do domu...
3. Ale zaraz, jakiego domu? W drodze się zorientowałam, że zapomniałam kluczy. A pora obiadu zbliżała się nieubłaganie. 16 CHF z jakimi zostałam w kieszeni pozwoliło mi na zaproszenie Stasia do Coop Restaurant. Na szczęście zjadł obiad.

Sprawa naszych pieniędzy pozostaje nadal nierozwiązana, bo każdy konsultant z którym Michał rozmawia:
a) nie widzi naszego konta,
b) nie oddzwania,
c) a jak już Michał zadzwoni ponownie, to konsultant mówi, że placówka, w której zakładaliśmy konto nie odbiera telefonów

Ja chcę moje meble! Wrr.

Pozytywy:
- przyszedł Kindle
- Staś na placu zabaw był maskotką żłobkowych dzieciaków i chyba mu się to podobało

poniedziałek, 14 marca 2011

Polski poniedziałek

Dziś rano poszłam na spotkanie polskich mam.
Ale zanim tam poszłam, to spotkała mnie wieeeelka, przeogromna przykrość.
Kupiliśmy mi Kindle'a. Jak zawsze, gdy mam mieć coś nowego, to nie mogę usiedzieć na miejscu w oczekiwaniu. Szacowana dostawa: jutro. Więc jak jutro, to jutro, a dziś poszłam do sklepu.
Wracam i co widzę!? Zawiadomienie, że kurier był i mnie nie zastał. Rozminęliśmy się o 4 (słownie: cztery) minuty.
Zatem nowy członek rodziny dołączy do nas jutro.

No a później było to spotkanie i w sumie było tak sobie, tzn. ja się tak sobie bawiłam.
A może się tylko niepotrzebnie poirytowałam jak jedno dziewczę, gdy dowiedziało się, że Staś ma rok zadało kpiące pytanie: "I jeszcze nie chodzi?"
A co Cię to obchodzi czy chodzi czy nie; odpinkol się młoda damo i zajmij swoim dzieckiem.
A Stasio zacznie chodzić jak będzie miał na to ochotę.

Pozdrawiam wszystkie niechodzące roczniaki.



niedziela, 13 marca 2011

Schmerikon

Dziś pojechaliśmy do Schmerikonu, takiej wiochy w kantonie St.Gallen, która w rzeczy samej nie okazała się wcale nie być wiochą. Oczywiście, tym samym runęła moja wizja zielonych hal, owiec i innych wiochoskojarzonych rzeczy, które spodziewałam się tam zastać.
Schmerikon okazał się być miejscem zaopatrzonym w kilka rond, salon Mercedesa, a nawet sklep modelarski.

A skąd moja wizja? Otóż przyczynił się do niej były szef Michała, który właśnie tam wynajął sobie mieszkanie. Nie wiem co on nagadał panu mężowi (pm), ale z opowiadań pm wynikało, że w tej miejscowości będą mieszkały same Heidi, a wszystko to w liczbie nie więcej niż 10 gospodarstw.

Tak czy inaczej, pogodziwszy się z porażką mojej wyobraźni udaliśmy się w odwiedziny do rzeczonego szefa, który zaprosił nas na fondue. Fondue serowe jest zawsze niezłym funem, a więc i tym razem wizytę należy uznać za udaną - i to nie tylko z powodu walorów smakowych. Drodzy Państwo; rozwijam się towarzysko. Przewiduję, że jeszcze ze 3 razy pójdę do ludzi, których wcale nie znam i już kompletnie zobojętnieję na stres z tym związany i ani nie będę chciała uciekać, ani nie będę miała sraczki, ani nawet nie będę powtarzała sobie mantry "nikt Cię tam nie zje".

I na koniec kapka estetyki: widok jaki Państwo C. mają z salonu jest lepszy od widoku jaki my, Państwo K. będziemy mieć już we wtorek. Nie zrobiłam zdjęcia żadnego, a szkoda. Może następnym razem o tym pomyślę.

czwartek, 10 marca 2011

Ommmmm

Poszłam na jogę dla mam z dziećmi.
Taka joga nie jest dla mnie pierwszyzną. Chadzałam tu będąc w ciąży, a tu już ze Stasiem.
Nie pretenduję do miana jogina, ale coś mi się kurde no na tych zuryskich zajęciach nie podobało.

Kobieta przez część poświęconą ćwiczeniom da kobiet cały czas korzystała z kartek na których miała wyrysowane asany i ich opisy. Żeby to jeszcze sama sobie narysowała w ramach konspektu - ale to wyglądało jak ksero książki.
Nikt do kogo chodziłam na jogę nie korzystał z kartek. No dobra, pani Pola w Shivanandzie miała kartkę z ogłoszeniami, które nam czytała po zajęciach.
I taki zajęcia kosztują 35CHF za wejście. Za tyle to ja sobie książkę do jogi mogę skserować, trochę dołożyć i kupić matę.
I bądź tu mądry człowieku - ja chcę do Agnieszkiiiii!!!!!

A później była część dla dzieci. Jakieś piosenki, machanie nóżkami. To było ok!
Ale było też jedno ćwiczenie (prowadząca demonstrowała na misiu) - dziecko leży na plecach, mama chwyta dziecię za nogi i podnosi pupę. No i jedno dziewczę się zagalopowało i całe dziecko podniosło za nogi, głową w dół, że tak sobie zwisało.
Od razu przed oczyma stanął mi ten film.

***
Część kulinarna. Wczoraj wyszła mi kolejna pyszna kasza jaglana.
Kasza jaglana z karmelizowaną gruszką i orzechami.

- ok. 130 gr kaszy jaglanej
- twarda gruszka (wzięłam williamsa) pokrojona w kostkę (ze skórą)
- ok. 10 dag orzechów włoskich (pokruszyłam, żeby Stasiowi życie ułatwić)
- cukier (ja wzięłam trzcinowy)
- ser gorgonzola (według uznania, ja chyba wzięłam ok. 10 dag)

Wykonanie:
Ugotować kaszę. Na patelni rozpuścić cukier, wrzucić orzechy, a po chwili gruszkę.
Całość wymieszać. Dodać ser i jedziemy!!

Przepis zaczerpnięty stąd.

poniedziałek, 7 marca 2011

Rapperswil

Wczoraj Pan Mąż zabrał nas na wycieczkę do Rapperswil-Jona (czy ktoś wie czy i jak to się odmienia?). A tak po prawdzie, to byliśmy tylko w Rapperswil. Kiedyś to były odrębne miasta, ale z nieznanych mi powodów (choć dr Google na pewno wie) połączyły się i teraz nazywają się tak jak się nazywają.

Czy wiedzieliście, że Rapperswil jest szwajcarskim centrum polskości; że zamieszkiwali tam i Prus i Żeromski (podobno obaj pod tym samym adresem)? Że zamek tamtejszy był wydzierżawiony na 99 lat przez ś.p. Władysława Platera (ciekawe w której korporacji pracował, że miał na to kasę?) który otworzył tam Muzeum Polskie? Dzierżawa już mu skończyła, a muzeum nadal trwa. Niestety, byliśmy ta za wcześnie i było jeszcze zamknięte.

Z akcentów polskich jest tam też biblioteka, która swojego czasu była największą polską biblioteką poza granicami Polski.

Samo miasto przeurocze (jak większość miast w CH położonych nad jakimkolwiek jeziorem). Zdjęć niestety nie mamy, bo była mgła. Ale to nic - wybieramy się tam jak niebo będzie jaśniejsze, a ogrody różane (także słynne) zakwitną. Wtedy zwiedzimy muzeum i porobimy foty. Ktoś chętny na wycieczkę?

Za tydzień jedziemy na jakiś kompletny wygwizdów na fondue do znajomego Michała.

***

Od czasu do czasu nachodzi mnie na bardzo zdrowe gotowanie. Raczej zdrowe jedzenie jest u nas na porządku dziennym (Boże wybacz mi te kilogramy nutelli i pamiętaj, że od 2 tygodni nie kupiłam ani słoiczka), ale czasem przekraczam granice raczej i wychodzą albo cuda (jak dziś) albo syf nieziemski.

Otóż Panie i Panowie dziś na popołudniowym stole obiadowo-podwieczorkowym zagościła kasza jaglana z figami (z kuchni pięciu przemian).

Zachęcamy babcie do zaznajomienia się z przepisem. Staś zjadł dwie miski na jedno posiedzenie... na pewno zamieni się w drzewo.

Składniki:

100 gr kaszy jaglanej
łyżeczka masła
łyżeczka soku z cytryny
2 łyżki czerwonego wina lub słodkiej papryki (zainwestowałam w wino za 1,30 CHF)
kilka suszonych fig (wzięłam chyba 6), śliwek (wzięłam 5), morel (wzięłam 6) i mała garść rodzynek
mielony lub świeży imbir (wzięłam mielony)
cynamon
sól
uprażone orzechy nerkowca (to sobie darowałam, bo gonił mnie ten nieubłagany czas)

Wykonanie:

Do 400 ml gorącej wody wsypać uprzednio przepłukaną kaszę. Dodać pokrojone figi, rodzynki, śliwki i morele; później masło, cynamon (na oko) i imbir (też na oko). Całość posypać szczyptą soli, dodać cytrynę i wino. Wymieszać. Gotować pod przykryciem około 20 minut. Na małym ogniu psze państwa.
Serwujemy z uprażonymi orzechami nerkowca.

Zdjęć nie mam, ale wygląda jak klasyczna breja;)

piątek, 4 marca 2011

Tłusty czwartek pisany w piątek


Wczoraj był tłusty czwartek. Nawet miałam w planie kupienie pączków w zwykłym markecie, ale mieszkająca tu jakiś czas koleżanka napisała mi maila, że lepszych niż w Sprüngli nie znajdę.
Zawróciliśmy więc ze Stasiem spod Katedry na Paradeplatz i kupiliśmy 3 pączki. Ponieważ Staś w porze podwieczorku zjadł swój wzgardzony uprzednio obiad, każde z nas dostało pączkowy podwieczorek. Dla Stasia był to pierwszy pączek w życiu.




Pączki te mnie jednak nie zachwyciły. W Polsce bym je uznała za co najwyżej przeciętne. Cukiernia Michałek na ul. Krupniczej w Krakowie bardzo wysoko postawiła poprzeczkę. Jeśli kupione wczoraj przeze mnie berlinki (tak się nazywają tutaj pączki) są najlepsze na rynku lokalnym, to nie chcę próbować tych z marketu...

W Londynie pod tym względem było lepiej, kilka polskich sklepów (Bocianek na Colliers Wood, Chopin na Tootingu czy w Sutton) dawało gwarancję, że pączek będzie przypominał pączka, a nie berlinka czy donuta.

***

Z życia pozajedzeiowego.
Przedostatniej nocy Staś przespał 9 godzin 20 minut bez dobicia.
Ostatnia noc była trochę gorsza. Czas bez dobijania był 4 godziny krótszy.
Nadal wierzymy, że jednak zacznie je przesypiać....


środa, 2 marca 2011

Toddlerowe jedzenie

Ukończenie roku przyniosło nam zmiany.
Mając rok i jeden dzień Staś postanowił być wybredny.
Efekt jest taki, że od 27 lutego nasze dziecko nie zjadło obiadu...

W niedzielę wcale (mimo, że na obiad było to samo, co w sobotę), w poniedziałek swojego nie tknął, ale zjadł kilka makaronów z naszego talerza, wczoraj z ryżu z kurczakiem i warzywami zjadł kilka kawałków kurczaka, a ryż i warzywa zameldował na podłodze.
Wczoraj też, o zgrozo!!, odmówił zjedzenia kolacji....

Ratuje mnie ta strona.

Ilość spożywanego przezeń pokarmu nie wpłynęła negatywnie na zasoby energetyczne Stasia.
Wniosek: kalorie to ściema.

sobota, 26 lutego 2011

Era Toddlera

Dziś nasz syn Stanisław, potocznie zwany łosiem wkroczył w erę "małego dziecka". Nasz mały, kochany łysolek skończył rok.
Przyjęcie było skromne: my czyli rodzice, Staś oraz dziadkowie w świecie wirtualnym. Wyglądało to mniej więcej tak:



Ponieważ razem z Michałem kochamy swoją naiwność, naiwnie wierzymy w to, że Staś wie, że wkroczenie w Erę Toddlera zobowiązuje do zachowań godnych i dojrzałych, do których zaliczamy:
- przesypianie nocy,
- spanie przynajmniej do 6 rano,
- koniec ze sraniem na podłogę jeśli na ok. 1 minutę zostaje sam w swoim towarzystwie z gołą dupką,
- koniec ze sraniem do wanny, jeśli nie załatwił potrzeby wcześniej.

Na bekanie w towarzystwie na razie przymknę oko.

***

Ze spraw pobocznych.

1.
Znaleźliśmy mieszkanie w zajebiście pięknym małym miasteczku Wädenswil. Osiągnęliśmy także szczyty burżujstwa i zdecydowaliśmy się na mieszkanie o metrażu 102 m kw. Dla ludzi, którzy ostatnio mieszkali na 65 m kw. nowe mieszkanie wydaje się gigantyczne! A najfajniejsze w tym mieszkaniu jest to, że za oknami nie ma innych mieszkańców, a winnica, a wychodząc na balkon oczy kierują się wprost na Alpy. Oko w lewo - Jezioro Zuryskie.

2. Zaliczyłam mój pierwszy kontakt ze szwajcarskim lekarzem. Chciałam się doszczepić na ospę zanim przystąpimy do powiększania rodziny. Czeka mnie jeszcze telefon do Poradni Wakcynologicznej. Chcę poznać ich zdanie w jednym temacie, bo ulotka od szczepionki sobie, a Amerykańskie Towarzystwa Sratów i Pierdatów sobie, więc chcę wiedzieć jaka jest prawda.

To tyle.
Kasia z alpejskiej wioski.

piątek, 25 lutego 2011

Biurokracja po polsku i po szwajcarsku

Sprawa urzędowa w Polsce przebiega następująco:
  1. idziesz do urzędu,
  2. dostajesz mnóstwo formularzy,
  3. przez 20 minut maniakalnie wypełniasz formularze, niejednokrotnie powielając tą samą informację kilkukrotnie,
  4. dajesz urzędnikowi i wychodzisz.
Identyczną sprawę w Szwajcarii załatwia się natomiast tak:
  1. idziesz do urzędu,
  2. podajesz urzędnikowi mnóstwo dokumentów,
  3. przez 20 minut urzędnik maniakalnie klepie w klawiaturę,
  4. urzędnik drukuje, daje Ci do sprawdzenia i podpisu, i wychodzisz.
W Polsce występuje też na ogół punkt 1.5: czekasz w kolejce od 15 minut (np. zameldowanie, wydanie aktu urodzenia) do 2-4 godzin (np. podatki w gorącym okresie lub rejestracja samochodu w Poznaniu). Mi na razie trudno generalizować, ale z opowiadań kolegów wynika, że w Szwajcarii raczej ten punkt nie występuje.

czwartek, 24 lutego 2011

Pranie w Szwajcarii

Post ten powstał kilka dni temu, ale nie mogłam go wkleić, bo poprzez jakąś zmianę na naszych kontach (przeniesienie kont Aplikacji Google) dokonaną przez Michała utraciłam dostęp do bloga. Przez chwilę wisiało nade mną widmo zakładania nowego i kopiowania postów. Na szczęście bohaterski mąż wszystko naprawił.

A teraz post:

To ciekawe jak dalece poniosła Szwajcarów ułańska fantazja, gdy tworzyli swój system (a raczej systemy) robienia prania.
Zanim zaczęłam myśleć o przeprowadzce do Szwajcarii żyłam w przekonaniu, ze robienie prania jest zwykłą czynnością dnia codziennego - zebrać brudy, posegregować, wsypać/wlać detergenty, włączyć pralkę, wrócic, gdy skończy pracować, wyjąć pranie i powiesić. Ba! Żyłam w przekonaniu, że można się delektować robieniem prania nawet codziennie - nic bardziej mylnego.

W Konfederacji możemy się spotkać z kilkoma systemami prania (i to właśnie zawężało nam możliwości jak chodzi o wynajęcie mieszkania):

1. System, nazwijmy go, kontynentalny (różni sie od anglosaskiego miejscem zameldowania pralki, gdzie jest ona z reguły częścią wyposażenia kuchni).
Pralka w mieszkaniu, a dokładniej w łazience (często towarzyszy jej suszarka), dostęp ograniczony jedynie prawem (czyli ewentualny zakaz prania po 22). System przez mnie bardzo pożądany, ponieważ Stanisław będący użytkownikiem pieluch wielorazowych musi je prać co drugi dzień.

2. Pralka na wyłączność umieszczona w przynależnym do mieszkania pomieszczeniu pralniczym. Spotkałam sie z tym w dwóch mieszkaniach (a jedno z nich jest już nasze!). Rzecz dzieje się w bloku. I w tym bloku oprócz piwnic, każde mieszkanie ma także w podziemiach pomieszczenie wielkości polskiej piwnicy (piszę polskiej, bo właściwe piwnice wydają się być znacznie większe, niż te w Polsce). W tym pomieszczeniu znajduje się fakultatywnie stól (na takiej wysokości, aby położyć sobie kosz z praniem czy detergenty) i obligatoryjnie pralka oraz sznurki do suszenia. W jednym z budynków pomieszczenie zamknięte było na drzwi z kraty - chodziło o dobry przewiew. Kolejny system, który mnie pociąga - i mam czego chciałam :p

3. Jedno lub dwa pomieszczenia pralnicze na caly blok/budynek. W tym systemie rozróżnia się kilka podsystemów:

a. Odgórnie przydzielony dzień prania. Oglądając mieszkania spotkałam się z przydziałem prania raz na 6 i raz na 8 dni. Przydział zależy od tego na ile mieszkań przypada pralka. I teraz pytam (na razie tylko siebie i znajomych) - dlaczego tak samo traktuje się rodziny z dziećmi (gdzie prania jest statystycznie więcej) i pary bezdzietne? W tym podsystemie mamy warianty:

i. zejść i prać
ii. zejść, uruchomić prąd specjalną kartą, która wygląda jak wielka karta sim i prać

b. Zapisy na pranie. I tu także mamy warianty:

i. zapisanie sie na dany dzień,
ii. podzial każdego dnia na części (widziałam podział na trzy i na cztery części) i zapisywanie sie na konkretne godziny, w konkretnym dniu (ten system od biedy ujdzie).

c. Wolna amerykanka - kto pierwszy ten pierze. Tak mamy w naszym tymczasowym mieszkaniu i nie jest źle. Przez trzy tygodnie jak tu mieszkamy, tylko raz musiałam opóźnić moje pranie, bo maszyna była zajęta.

Ja dziękuję za uwagę, a Ty dziękuj ludu za nieograniczone możliwosci prania!




wtorek, 15 lutego 2011

Mieszkania cd.

Wizytacja mieszkania w Adliswil została przeniesiona na piątek.
Za to na dziś Jolanda ustawiła kilka mieszkań w Uster i wiosce, której nazwy nie pomnę, ale zaraz spytam Michała - Greifensee.

W zasadzie wszystkie mieszkania były ok (widzieliśmy w sumie 5 czy 6).
Wyeliminowaliśmy takie, które mają balkon nie od południa i takie, które było zamieszkałe przez ostatnie 6 lat i nie będzie odnowione (poza tym miało kuchnię niespełniającą naszych standardów wizulanych;)).
Na razie wygrywa lokum w Greifensee - blisko do stacji i nad jezioro. Spokojna okolica, pace zabaw. Wzięliśmy formularz, może wygramy ;>

Z ciekawostek na dziś:
- Jeden z naszych problemów przy szukaniu mieszkania to nasza antena satelitarna. Kiedy Staszek jako bobas okupował moje piersi, kupiliśmy Cyfrę+, abym miała czym zabijać czas. I tak przywykliśmy, że zabraliśmy sprzęt ze sobą. Niestety, w wielu miejscach w Szwajcarii nie można mieć talerza satelitarnego, gdyż wpływa to negatywnie na estetykę budynku. Często można mieć ją na balkonie, ale nie na balustradzie. A gdzieniegdzie musi być na balkonie tak ukryta, aby nie była widoczna z określonego miejsca na zewnątrz.
I to nam trochę zawęża poszukiwania.

- Szwajcarzy mają schrony przeciwatomowe na wypadek wojny. W tych schronach są piwnice, ale do piwnicy jest kilka drzwi, każde gruba na kilkadziesiąt centymetrów, zamykane jak łódź podwodna. W jednym z bloków w tych piwnicoschronach były nawet prysznice (wzruszające, prawda?).

- Wiele tych bloków/budynków jest własnością dewelopera lub jakiejś agencji. W Polsce każdy może kupić sobie w bloku mieszkanie, a tutaj nie; tutaj co najwyżej może je sobie wynająć. I jako ciekawostkę, do ciekawostki dodam, że co jakiś czas przeprowadza się renowację i na ten czas wyrzuca się ludzi na bruk;) I dziś właśnie prawie byliśmy w jednym mieszkaniu, kiedy cieć powiedział, że tu można zamieszkać tylko dwa lata, bo na wtedy planują renowację i trzeba będzie się wyprowadzić.

Podsumowanie: Nawołuję deweloperów budujących w Polsce do odbycia szkolenia z budownictwa i planowania w Szwajcarii. Nagle okazuje się, że blok wyglądający na nieduży ma: mieszkania ok. 100 m kw., a każde mieszkanie ma piwnicę, w niektórych blokach każde mieszkanie ma w podziemiach swoje pomieszczenie do prania i suszenia. Poza piwnicami jakimś cudem znajduje się nawet miejsce na wielką halę garażową i osobne pomieszczenie na kilkadziesiąt rowerów i jeszcze osobne na wózki dziecięce (z osobnym wejściem, żeby matkom ułatwić życie).

poniedziałek, 14 lutego 2011

I rozpoznajemy okolice

Nie chcemy mieszkania w Zurychu.
Nie do końca wiem dlaczego, ale nie interesuje mnie to zbytnio póki nasz nowy dom będzie w odległości do 30 minut pociągiem do centrum.
Mamy na oku kilka potencjalnych wiosek, na które rzuciliśmy już okiem.

Adliswil - takie małe miasteczko, mają rzeczkę na utrzymaniu, ze trzy restaurację, jedną kawiarnię i Migrosa (jeden z dwóch marketów, które zmonopolizowały rynek szwajcarski; ten drugi to Coop). W tej miastowiosce mieszka trochę osób z pracy Michała, więc może nawet miałabym jakichś znajomych...

Czas dojazdu: do 20 minut

Thalwil - podobno ładniejsze od Adliswil, ale mieszkania droższe. Byliśmy tam przejazdem i w środę jakieś mieszkanie oglądamy. Jeśli tam zamieszkamy, to gości będę odpytywała z prawidłowej wymowy, zatem ludu ucz się - pani w pociągu czyta to: Talwiiiiiiiiiiil.

Okoliczne wiochy, których nie będę opisywać jako że tam nie byłam.

A dziś rano korzystając z tego, że Stanisław dał się wyspać (jedna pobudka o 3.30 na picie) mąż zorganizował wycieczkę do Uster.
Drodzy Państwo - Uster to kantonalna metropolia, trzecie co do wielkości miasto w kantonie ZH, zaraz po Zurychu i Winterthurze.
Liczba mieszkańców: 30 000 (a jak dobrze pójdzie to 30 003;)).
Zalety: fajna kawiarnia koło dworca (sprawdzone empirycznie), zamek (do którego trzeba podejść na górę, więc można uznać, że miasto dba o sylwetki mieszkańców), jezioro (za jakimś wzgórzem, ale na mapie wygląda nieźle), centrum handlowe, fajne mieszkania wystawione do wynajęcia.
Czas dojazdu: do 20 minut.

W drodze Uster wysiedliśmy na stacji, której nazwy nie pomnę, chyba, że będę musiała kiedyś wskazać ją jako swój adres. Oj, urokliwa wioska, urokliwa - nad samym jeziorem, też mają zamek, 3 minuty pociągiem do Uster.

Kiedyś też byliśmy w Pfäffikon, SchwyzSchwyz to nazwa kantonu, podaje się ją, bo kanton ZH także ma miasto o takiej nazwie.
Nie będę się rozwodzić nad tym miastem, bo nie przypadło mi do gustu. Ale jeśli ktoś wie na jego temat coś, czego ja nie wiem, a mogłoby mnie to zachęcić - proszę pisać.

Kolejne widzenia:
15.02 - Adliswil
16.02 - Thalwil

piątek, 11 lutego 2011

Szukamy mieszkania

Cel: znaleźć mieszkanie na cały pobyt w Szwajcarii

Narzędzia: homegate.ch, niejaka Jolanda

Przeszkody: szwajcarskie widzimisię, a raczej widzimisia

Z Jolandą będącą na freelancerskich usługach Interdeanu spotkaliśmy się w miniony wtorek. Pomogła nam zalegalizować ostatecznie pobyt w kraju oraz zaprowadziła do banku, gdzie otwarliśmy konto. Osoba ta została także wyznaczona do pomocy w znalezieniu mieszkania.
Niestety, nie jest to w tym kraju trywialne... Szwajcaria cierpi na brak ziemi dostępnej do budowania nowych bloków, a gęb do wyżywienia przybywa. Jak można się domyślać - to rodzi konkurencję.
Potencjalni najemcy biją się, kopią pod sobą dołki, donoszą na siebie, a jeśli tego nie robią, to prędzej czy później zaczną.

Ale zacznijmy od początku:
Jako nieszkodliwą ciekawostkę napiszę, że W Szwajcarii rzadko kiedy można wynająć mieszkanie nie od 1 dnia miesiąca.
Po znalezieniu interesującej oferty (najlepiej na portalu homegate.ch) należy zobaczyć czy jest to oferta w sprawie której dzwoni się do właściciela czy też może swoisty casting na najemcę.
Casting polega na tym, że właściciel daje konkretne dni/godziny podczas których można oglądać mieszkanie. I tak biedny mąż pojechał dziś na casting na godzinę 20;)
Ponoć zbiega się czasem całkiem pokaźna ilość osób.

Jeśli jest się zainteresowanym mieszkaniem prosi się właściciela o formularz (jak w niektórych firmach, gdy aplikuje się o pracę), a do formularza nierzadko dołącza się CV (!!) - tak tak, prawdziwe CV.
Co lepsze, nasza Jolanda napisał dziś hubbiemu tak:

If you have a nice happy picture of your family, please send it to me. I try to make the applications very personal and a picture is always nice to have along with documents. Thanks!

Niestety, nawet piękna twarz i słodka rodzinna fotka jak z amerykańskiej bajki nie daje gwarancji, że zostanie się wybranym do zamieszkania.

Tak czy inaczej, mamy za sobą widzenia 3 mieszkań.
1. z niebieską kuchnią, widokiem na dachy i śmierdzącym korytarzem (kurtuazyjnie wzięliśmy aplikację, ale nie zamierzamy z niej skorzystać).

2. Ładne, niedawno odnowione, z pralką na katy top-up :D (do rozważenia jeśli nic ciekawego nie znajdziemy).

3. Mąż wrócił z castingu. Luxurious (jak było napisane w ogłoszeniu) mieszkanie okazało się nie spełniać naszych nie luxurious wymagań.

Kolejny casting: wtorek




sobota, 5 lutego 2011

Podróż i początek absurdów

Ze względu na Stanisława rozbiliśmy podróż na dwa dni.

Zarezerwowaliśmy hotel, który bardzo polecam - czysto, mili właściciele i dobre jedzenie (porcje jak dla Staszka - czyli zdecydowanie za duże dla mnie czy dla Michała); tylko parking jest słabym punktem z perspektywy osoby, która za wszelką cenę hołduje parkowaniu równoległemu.

Na miejscu otrzymaliśmy nasze tymczasowe mieszkanie. Iście szwajcarskie lokum Proszę Państwa. Kto zgadnie jaki kolor mają: kuchnia i łazienka?

W Szwajcarskich domach poza prawem prawem, obowiązuje też prawo inne prawo zwane "regulaminem domu" oraz "informacje ogólne" (nie wiem jaką te mają wagę). Nie mogę się pohamować i zacytuję 2 kwiatki:

1. Never turn off the radiators completely.

Why, I'm asking why!! Skręciłam więc wszystkie poza łazienką do 1, ale i tak jest ciepło. Do tego te łosie dały nam grube zimowe kołdry. Noż kurewka - dzisiaj było tu prawie + 10 stopni. W efekcie źle śpię i wstaję mokra z łóżka.
Kolejny punkt odpowie na pytanie dlaczego zatem nie zostawiamy sobie otwartych okien.

2. It is necessary to open the window regularly (prawda, że wow?).
To avoid humidity problems do air shortly (10 min.) and intensiv every day.


I ja mam sobie w 10 minut wywietrzyć chałupę! Chałupę starą, bo wygląda jak coś sprzed XX. wieku, chałupę mającą swój zapach, odrobinę zaduchu i szczelne okna. Mam nadzieję, że moje dziecię, przez 11 miesięcy hartowane, nieznające strachu przed wywietrzonym pokojem nie złapie jakiejś infekcji.

A dziś mnie Szanow(a)ny Pan Mąż oświecił, że obcokrajowcom wydają tu jakieś dokumenty tożsamości, które zaleca się przy sobie nosić - od razu skojarzyło mi się to z czasami jak Żydom kazano nosić opaski na ramieniu. Może Szwajcarzy nie wierzą w wagę paszportu - muszę to pilnie zbadać.

czwartek, 27 stycznia 2011

Pakowanie

Pierwszy post z dzisiejszą datą jest w rzeczywistości postem wczorajszym. Nie mógł on jednak zaistnieć wczoraj, jako że jakaś niezwykle ważna rzecz musiała mi przeszkodzić w pisaniu.

Dzisiejszy dzień obfitował w atrakcje, które spowodowały że zmęczonam jest.
O 9, a w zasadzie przed 9 przyjechali panowie z Interdeanu. Przyjechało ich trzech, choć dotychczas przyjeżdżało dwóch.
Ponieważ już dwa razy przerabialiśmy kontakty z tymi panami wiedzieliśmy czego się spodziewać. Sterty kartonów, folii bąbelkowej i papierów.
Panowie siedzieli 5 godzin i zamknęli nasze życie w 61 kartonach. Resztę naszego życia spakowaliśmy do 5 walizek, a ten margines, co jeszcze pozostał ulokowaliśmy u mojej mamy. A najfajniejsze jest to, że zabrali też Staszkowe meble, a zatem jeden pokój mamy już umeblowany.

Niestety, zaliczyłam też wtopę. Nie zabrałam panom na czas takiego czegoś, co trzeba mieć żeby zdjąć i wsadzić klosz od lampy sufitowej jeśli chce się zmienić żarówki. I została lampa bez dwóch kloszy:D, bo kilka dni temu zdjęliśmy je, aby właśnie dziś wsadzić nowe żarówki. Poinstruowałam Michała, żeby powiedział naszym wynajmującym, że za dwa miesiące im odeślemy pocztą (w duchu liczę na to, że mają w domu zapasowe to coś). Zaraz mąż powinien wrócić, to zda mi relację.

Thanks God for Interdean!! Kocham się przeprowadzać, jeśli robią to za mnie.

Nie wiem jak wyglądają przeprowadzki zagraniczne jeśli samemu trzeba dbać o wszystko. Może wtedy lepiej pojechać tylko z walizką, a o resztę postarać się na miejscu? W UK podobno opłacało się kupić małą ciężarówkę za grosze i tak przewieźć dobytek. W CH chyba za grosze nic się niestety nie da kupić.


Pożegnania

Kiedy wyjeżdża się na tak długo, warto pożegnać się z jak największą ilością osób. A wszystko dlatego, że nie wiadomo, kiedy się znów będzie można spotkać.
Znajomi zawsze obiecują, że przyjadą/przylecą, a później tylko część z nich rzeczywiście się zjawia. Tak było jak mieszkaliśmy w Londynie.

Trudno prognozować jak będzie tym razem, bo:
- powiększyło mi się trochę grono znajomych,
- kraj bardziej "egzotyczny" niż Wyspy, a zatem bardziej pociągający,
- ale i bilety droższe, bo z Polski nie latają tam tanie linie lotnicze.

Pożegnać się można na kilka sposobów:
- zrobić imprezę i zaprosić na nią znajomych (u nas odpada, bo nie jesteśmy fanami imprez),
- pożegnać się drogą elektroniczną (co uczyniłam w przypadku znajomych z baby jogi, na którą nie wybrałam się przestraszona szalejącym wirusem AH1N1; tu wyjaśnienie - nie jesteśmy sterylnymi rodzicami, ale przeraża mnie wizja podróżowania z zainfekowanym dzieckiem),
- zrobić listę zadań do zrobienia (użytkownikom Androida polecam Google Tasks Manager za free;)) i uwzględnić na niej spotkania ze znajomymi.

My wybraliśmy sposób trzeci. Pożegnania indywidualne trwają od miesiąca. Ciągle ktoś wpada z wizytą i (ku mojej uciesze) zajmuje się Stasiem, ja podaję kawę/herbatę/napoje chłodzące, a raz nawet zrobiliśmy fondue (ale to byli goście 40 godzinni).
wczoraj byłam z przyjaciółką w teatrze na "Chory z urojenia" - ubaw po pachy.

Kończę post, który rozpoczęłam wczoraj.

W imię idei minimalizmu podzieliłam się ze znajomymi naszymi dobrami - książkami i ubraniami. To miłe z naszej strony, nie?

niedziela, 23 stycznia 2011

Formalność pierwsza - work permit

Szwajcaria to bardzo gościnny i otwarty kraj (buahahaha).

A na poważnie. Jak już pisałam (może nie wprost, ale dałam to do zrozumienia) nasz wyjazd jest wewnętrznym transferem w firmie, w której pracuje Michał.
Niezależnie od tego jakie Michał ma kompetencje i jak bardzo go potrzebują, przed podpisaniem umowy o pracę musi otrzymać pozwolenie na pracę. Aby otrzymać pozwolenie na pracę musieliśmy dostarczyć nasz akt małżeństwa oraz akt urodzenia dzieci (w naszym wypadku jedna sztuka). Nie mam pojęcia do jakiego urzędu się to zgłasza, ponieważ pomagają nam dobre dusze, zatrudnione przez firmę.

Jeśli nie ma się odpisów aktów w domu, to należy niezwołcznie udać się do właściwego Urzędu Stanu Cywilnego (można także poprosić o załatwienie tego drogą pocztową bez udawania się do USC). Wniosek można wypełnić na miejscu lub w domu i się z nim zgłosić do urzędu albo skorzystać z EPUAP. Szczęśliwy ten, kto się tam zalogował - mnie się nie udało, mimo, że próbowałam trzech przeglądarek (bez opery i safari, bo takowych nie posiadam).
Zwykle do wniosku należy załączyć opłatę (22 zł), ale tym razem czeka na nas miła niespodzianka. Z opłaty zwalnia zaznaczenie na wniosku faktu, że dokument jest nam potrzebny w celu zatrudnienia.

Szwajcarów należy oczywiście zaopatrzyć w dokumentację pisaną w języku, który zrozumieją; i tu mamy dwa wyjścia:
- tłumaczenie poświadczone (popularnie zwane przysięgłym),
- poproszenie w USC o wydanie aktu wielojęzycznego (jeśli Pani w urzędzie powie, że do Szwajcarii nie przysługuje, bo nie jest ona członkiem UE należy jej w duchu pokazać język i mimo wszystko nalegać na wydanie takiego aktu).

Do USC najlepiej udać się z samego rana na samo otwarcie. To prawdopodobnie gwarantuje brak kolejek i to, że panie urzędniczki nie zdążą wyjąć swoich kanapek.

Na początku drogi uzyskiwania odpisów właściwych aktów uzyskaliśmy fałszywą informację, że akt urodzenia dziecka ma być nie starszy niż 6 miesięcy. 
Dobry duch za nas sprawy załatwiający wyprowadził nas z błędu, zatem pozwalam sobie głosić prawdę - nie ma znaczenia data wydania odpisu aktu.

piątek, 21 stycznia 2011

Spełnione marzenia

W grudniu 2008 Michał, wtedy jeszcze Niemąż, ani nawet Nienarzeczony wziął mnie ze sobą na delegację do Zurychu.
To, co zobaczyłam patrząc z mostu nad jeziorem Zuryskim w jedną


i drugą


stronę spowodowało, że zamieszkanie tam stało się moim wielkim marzeniem.
Nie powiem; namówienie Michała nie było trywialne. Mąż mój kochany jest osobą łaknącą stabilizacji, przewidywalności i braku komplikacji w życiu. Do tego od października 2008 do września 2009 mieszkaliśmy w Londynie, co Michał zapewne umieści na liście swoich życiowych porażek (ale o tym może na marginesie w innych postach; a może nawet sam Michał się wypowie). Trauma i złość związane z mieszkaniem tam, były głównym powodem dla których na każde moje: 'Wyjedźmy do Zurychu" słyszałam odpowiedź: "Nie komplikujmy sobie życia".

W lipcu 2010, ku mojej radości, Michał postanowił spełnić moje marzenie. 
Poza mną, jeszcze jedna osoba jest szczęśliwa; szef Michała, który Zurych obrał za miejsce swojego życia.

Nowy etap w życiu zaczynamy: 3 lutego 2011
Mieszkać będziemy: luty-marzec 2011 Zurych, później przeprowadzka na cholernie bajeczną podzuryską wiochę (jakieś propozycje?) 
Celujemy w: - tymczasowe życie w kraju bez skazy i nie zwariowanie
                  - powiększenie rodziny (najlepiej o siostrę dla Stasia)
                  - nauczenie się języków: niemieckiego i schwyzertüütsch
                  - obżarstwo serowo-czekoladowe
                  - okresowe wizytacje w sąsiadujących krajach

Tymczasem, pozostało jeszcze wiele rzeczy, które należy zrobić przed wyjazdem.
O tym co już się udało napiszę niebawem.