piątek, 31 października 2014

Jak sobie radzi Stanisław w przedszkolu, cz. 2 - adaptacja

Ostatnia rzecz jakiej mogłam się spodziewać to problemy adaptacyjne u Stasia. A jednak, właśnie to nas spotkało. Mimo tego, że chodził do playgroupy, że braliśmy udział w innych zajęciach, że jest dzieckiem bardzo samodzielnym, to przeżył rozpoczęcie przedszkola tragicznie. Zmiana miejsca, dzieci i pań, które się nim opiekują spowodowała chwilowe spustoszenie w moim dziecku.
Od pierwszego dnia zaczął się bardzo jąkać, stał się nerwowy i histeryczny.

Musielismy go wypisać ze świetlicy (którą mu zafundowaliśmy na jeden dzień w tygodniu), bo była to dla niego tak wielka trauma; mimo, że nic się nie działo i sam relacjonował, że wszystko było w porządku.

Byłam przerażona reakcjami Stanisława.

Ale! 
Przedszkole dało mu na ten czas wyśmienitą opiekę i zainteresowanie. Mówił, że dzieci go głaskały i pocieszały. Po konsultacji ze mną pani nauczycielka umówiła nas z logopedą*, w dniu w którym pani z naszego przedszkola szła na wycieczkę z dziećmi starszymi, a młodsze miały ten dzień spędzić w przedszkolu obok, zostałam poproszona, aby też ten dzień spędzić z dziećmi, żeby nie narażać Stasia na dodatkowy stres.

Oczywiście, dzieci są różne. większość dzieci, które znam nie przeżya zmian w aż tak widoczny sposób. I słowo do nowych osadników - nie ma pewności, że w Polsce Wasze dzieci też nie przeżyją zmiany, nie ma pewności, że w Szwajcarii ich to jakoś szczególnie obejdzie. Nie wiem jak jest w Polsce, bo jak wyjeżdżalismy to Staś nadal był bobasem, ale tutaj i ja i Staś otrzymaliśmy bardzo zadowalające wsparcie. Głowa do góry!


*Logopeda u nas w mieście jest przydzielany jeden na szkołę (przedszkole plus szkoła podstawowa). Pani przedszkolanka sama się skontaktowała z logopeda, a ta do nas zadzwoniła i zaprosiłą na spotkanie. Powiedziała, że przed ukończeniem 5 roku życia, od rozpoczęcia jąkania dają sześć miesięcy ąz samo przejdzie. Jeśli po tym czasie nie mija to wysyłają do logopedy, który specjalizuje się właśnie w jąkaniu.


czwartek, 30 października 2014

Jak sobie radzi Stanisław w przedszkolu, cz.1 - języki obce

Nie tak dawno temu, Agnieszka w komentarzu pod jednym przedszkolnym postem poprosiła o osobny post na temat tego jak obecnie Staszek sobie radzi. Ona sama cierpi na samą myśl o przeprowadzce do Szwajcarii, a przecież wszyscy wiemy, że Szwajcaria to nawet udany kraj, a jakakolwiek podróż to nowa przygoda i doświadczenie. 

Sama nie przepadam za długimi postami, więc podzielę może ten post na kilka mniejszych, żeby było łatwiej się skupić na czytaniu i na pisaniu (nie stracę w ten sposób wątku).

Agnieszka pytała czy Staś znał język niemiecki zaczynając przedszkole. I to jest jedno z pytań na które nie znam odpowiedzi. Odkąd skończył 2 lata chodził do lokalnej szwajcarskiej playgroupy, w której jednak szwajcarskie dzieci były w mniejszości, a Staś najbardziej lubił dzieci anglojęzyczne. Efekty był taki, że mówił bardziej po angielsku, niż po niemiecku. Bałam się, klęłam playgroupę, ale z drugiej strony myślałam, że to jest niemożliwe, żeby dziecko w ogóle nie chwyciło niemieckiego; miałam teorię, że on gromadzi tą wiedzę w głowie. I miałam rację (coś podobnego?!). 

Wraz z rozpoczęciem przedszkola Staszkowi rozwiązał się język i nagle potrafi nawiązać ze wszystkimi kontakt. Rozumiem też, że jest sporo ludzi w trochę innej sytuacji, bo przyjeżdżają tu z dzieckiem, które tego języka nie zna, a system edukacji już się o niego dopomina. Ale to też nie jest problem. Małe dzieci języka uczą się bardzo szybko, w zasadzie ten język sam się im uczy. Oczywiście, początki będą pewnie trudne, ale przecież całe życie to orka na ugorze;)

Dla dzieci, które nie znają języka miasto sponsoruje lekcje niemieckiego. Staszek ma takie zajęcia w przedszkolu dwa razy w tygodniu po 45 minut. Raz ma zajęcia popołudniu (4 osoby w grupie), a drugi raz ma je w czasie przedszkola (2 osoby w grupie). Nie są to klasyczne lekcje z siedzeniem w ławce (umówmy się, te dzieci prawie nigdy nie siedzą), a pani nikogo nie bije i nie odpytuje. Przez te 45 minut się bawią - w teatrzyk, pokazywanie części ciała, jakieś gry ze skakaniem, malują, wycinają. Staszek bardzo lubi zajęcia z niemieckiego (nie wiem tylko czy lubi zajęcia czy to, że kończą się o 16.00 i tym sposobem możemy zdążyć na autobus 150 o 16.45).

Znam kilka osób, które przyjechały do Szwajcarii z dzieckiem w wieku przedszkolnym, a nawet i szkolnym i muszę powiedzieć, że żaden z przypadków nie zakończył się klapą, a dzieci dość szybko posiadły umiejętność komunikowania się.

I na koniec coś do poczytania:
- dwa
- trzy

Tymczasem Agnieszko, głowa do góry!
Język dla Twojego dziecka nie będzie pewnie przeszkodą!

wtorek, 28 października 2014

Koszty leczenia w CH i PL

Spotkałem się ze stwierdzeniem, że koszty leczenia w Szwajcarii są większe niż w Polsce, a jakość świadczonych usług równie słaba. Uważam, że druga część wypowiedzi to bzdura, ale ponieważ nie mam konkretnych danych, by ją obalić (poza dowodami anegdotycznymi takimi, że znam lub znałem w Polsce mnóstwo ludzi poszkodowanych przez służbę zdrowia, a w Szwajcarii nie znam żadnego), więc nie będę tą drugą częścią się w tym momencie zajmował.

 Zajmę się za to bzdurą numer 1, czyli twierdzeniem, że mieszkaniec Szwajcarii płaci za leczenie w Szwajcarii więcej niż Polak w Polsce. Proporcjonalnie do zarobków rzecz jasna. Bo to, że w kraju, w którym minimalna realna płaca jest siedem razy większa niż w Polsce, płaci się bezwzględnie więcej za prawie wszystko, to chyba rzecz normalna (choć w istocie nie za wszystko płaci się więcej!).

 Weźmy pod uwagę następujące cztery hipotetyczne osoby:
- osoba zarabiająca mało, chorująca bardzo dużo (nazwijmy ją: chorowity biedak)
- osoba zarabiająca mało, wcale nie chorująca (zdrowy biedak)
- osoba zarabiająca bardzo dużo, chorująca bardzo dużo (chorowity bogacz)
- oraz osoba zarabiająca bardzo dużo, wcale nie chorująca (zdrowy bogacz).

 Teraz ustalmy, co oznacza “zarabiać mało” lub “dużo”. Przyjmijmy, że w Polsce to minimalna płaca, czyli 1680 zł miesięcznie (zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że wiele osób w Polsce zarabia jeszcze mniej…). W Szwajcarii “mało” to 3200 fr miesięcznie. W Szwajcarii nie ma co prawda minimalnej płacy (za wyjątkiem kantonu Neuchatel, gdzie wprowadzą ją od początku 2015 roku i będzie wynosiła 3600 fr.), ale mniej się raczej w normalnych warunkach nie płaci.

 W Polsce bardzo wysoka płaca to pewnie jakieś 30 000 zł. miesięcznie (czyli półtora raza tyle, co zarabia prezydent RP). W Szwajcarii przyjmijmy, że to 37 000 fr. (tyle zarabia członek rządu).

 Wiemy, ile zarabia “biedak” i ile zarabia “bogacz”, więc zastanówmy się. ile wydaje “zdrowy”, a ile “chorowity”.

 W Polsce płaci się 9% przychodu (pomińmy to, że z bliżej niezrozumiałych powodów osoby pracujące na etacie muszą płacić te 9%, a przedsiębiorcy mogą płacić bardziej dowolną kwotę). Zatem 9% z 1680 to około 150 zł, a 9% z 30 000 to 2 700 zł. Do tego dochodzą koszty lekarstw (bo nie wszystkie są refundowane) i koszty wizyt w prywatnych gabinetach (bo nie zawsze lekarz w gabinecie sponsorowanym przez NFZ będzie miał ochotę Cię poważnie potraktować). No i, dla chętnych koszty łapówek ;-) (nie popieram dawania łapówek, ale jest to część polskiego folkloru, więc postanowiłem wymienić). Ustalmy zatem:
- zdrowy biedak płaci 150zł miesięcznie, czyli po prostu te 9%, które płaci w ramach składki.
- chorowity biedak płaci 450 zł miesięcznie (doliczam 150 zł na lekarstwa i 150 zł na wizyty prywatne lub łapówki -- według wyboru ;-)). Wiem doskonale, że 450 zł to nie jest limit absolutny. Limitu absolutnego po prostu nie ma. Ale chciałem przyjąć jakąś rozsądną wartość. 450 zł z 1680 zł to 27% przychodu.
- zdrowy bogacz płaci 2 700 zł (składka), czyli 9%.
- chorowity bogacz płaci 2 700 zł (składka) plus 900 zł (zakładam, że bogacza stać na trzy razy droższe leki i wizyty prywatne lub łapówki -- według wyboru ;-)). Daje to 3 600 zł, czyli 12% przychodu.

 W Szwajcarii człowiek, który praktyczne nie choruje musi płacić 190 fr. składki miesięcznie (ta kwota tak naprawdę zależy od miejsca zamieszkania oraz wieku -- dzieci płacą dużo mniej, ale można te różnice pominąć). Człowiekowi, który choruje dużo opłaca się wykupić droższe ubezpieczenie za około 300 fr. miesięcznie. Do tego trzeba doliczyć maksymalnie 1 000 fr. w skali roku (przy minimalnej kwocie własnej, która obowiązuje, gdy płacimy te 300 fr. miesięcznie), które będzie trzeba wyłożyć w najgorszym możliwym przypadku. Czyli podsumujmy:
- zdrowy biedak 190 / 3200 = 6%
- chorowity biedak (300 * 12 + 1000) / 12 / 3200 = 12%
- zdrowy bogacz 190 / 37 000 = 0,5%
- chorowity bogacz (300 * 12 + 1000) / 12 / 37 000 = 1%

 9% w PL > 6% w CH
27% w PL > 12% w CH
9% w PL > 0,5% w CH
12% w PL > 1% w CH

 Co należało dowieść :-).

 PS: Oczywiście w Szwajcarii można wydawać więcej na leczenie, gdy ktoś ma kaprys kupienia tzw. dodatkowego ubezpieczenia zdrowotnego, które oferuje takie rzeczy jak akupunktura, akupresura, częściowa refundacja okularów i soczewek kontaktowych, prywatną salę w szpitalu i tym podobne bajery, o których raczej w Polsce w ramach ubezpieczenia NFZ można zapomnieć.

 PPS: powyższe rachunki nie obejmują kosztów leczenia dentystycznego. Te koszty są faktycznie horrendalne w Szwajcarii. Dlatego my leczymy nasze zęby w niemieckiej Konstancji jakieś trzy razy taniej, a gdybyśmy byli bardzo zdesperowani, moglibyśmy leczyć w Polsce jakieś 10 razy taniej :).

poniedziałek, 27 października 2014

Czy da się przeżyć w Szwajcarii bez języka niemieckiego?

Takie pytanie ktoś mi ostatnio zadał droga mejlową.
Prawdopodobnie wystarczyłaby odpowiedź "tak", ale moje serce i  umysł chcą się podzielić przemyśleniami.

To, na ile życie bez języka niemieckiego w Szwajcarii może być komfortowe zależy od kilku czynników - gdzie dokładnie mieszkamy, w jakim towarzystwie się obracamy oraz jaka jest nasza znajomość innych języków obcych, zwłaszcza angielskiego.

W dużych miastach i kantonach, gdzie się robi kasę, czyli jednocześnie jest wielu ekspatów język angielski wystarczy, aby nie zginąć. W urzędach, restauracjach, sklepach, szpitalach mówią po angielsku. Im dalej od większego miasta, tym ilość osób, które nie znają angielskiego będzie się zwiększała, ale nie powinno nam to znacząco utrudniać życia. Spodziewam się, że w małych kantonach, gdzie nie ma wielu firm IT/ubezpieczenia/finanse brak niemieckiego może być już dokuczliwy.

Jeśli my lub nasz partner pracuje w dużej korporacji, to prawdopodobnie ma znajomych mówiących po angielsku, a pewnie jego/jej znajomi będą częściowo naszymi znajomymi, więc tutaj brak niemieckiego też nie będzie przeszkodą.

Brak niemieckiego można też zacząć odczuwać jak nasze dziecko zaczyna edukację. Panie przedszkolanki prowadzą zebrania po szwajcarsku (można poprosić, aby było po niemiecku), nie wszystkie też znają angielski*. I dochodzi do tego problem porozumiewania się z innymi rodzicami, którzy przecież angielskiego znać nie muszą.

Rekordzistka, którą znam osobiście, jest Walijką, mieszka tutaj kilkanaście lat i dopiero niedawno zaczęła się uczyć niemieckiego - jej główną motywacją było to, że córka zaczęła szkołę.

Jakiś czas temu tutaj podawałam propozycje jak można uczyć się niemieckiego niewielkim nakładem finansowym.

Teraz mogę jeszcze polecić Duolingo, które jest fajnym dodatkiem do kursów oraz alternatywą dla osób, które z jakiegoś powodu nie mogą chodzić na kurs.


*Ze Stasiem do przedszkola chodzi dziewczynka, której rodzina naukę niemieckiego ma w bardzo głębkokim poważaniu. I wiosną, zanim były przydziały do przedszkoli, wysłali list do dyrekcji z prosbą, aby przydzielić córkę do przedszkola, w którym nauczyciel zna język angielski i voila!

czwartek, 16 października 2014

Tłumacz przysięgły w Szwajcarii (lista)

Choć na razie bedzie to lista jednoosobowa;)

Co jakiś czas na polskim forum na FB wyskakuje ktoś z pytaniem "czy znacie jakiegoś tłumacza przysięgłego?" I wtedy ja się wyrywam do odpowiedzi, bo znam tłumacza, i to nie jakiegoś, ale bardzo dobrego - Beatę Sadziak. I inni ludzie, którzy korzystali z jej usług też ją polecają. I tak znajomość z Beatą zainspirowała mnie to zrobienia listy tłumaczy przysięgłych.
Na razie na liście będzie jedna osoba, ale jeśli ktoś ma uprawnienia i chciałby być dopisany (wszyscy przecież wiedzą, że mój blog jest najbardziej wpływowy w całej blogosferze ;)), to zapraszam do kontaktu. 

TŁUMACZE PRZYSIĘGLI JĘZYKA NIEMIECKIEGO


Kontakt:

POLNISCH & DEUTSCH Beata B. Sadziak 
Seestrasse 110
CH-8802 Kilchberg ZH
076 610 54 40
e-mail: info@tlumaczprzysiegly.ch
www.facebook.com/tlumaczprzysiegly.ch1. Beata Sadziak


piątek, 10 października 2014

Waldmorgen czyli poranek w lesie

Z tego co wiem nie funkcjonuje to we wszystkich przedszkolach,  a czasem tylko zasady są inne.  W naszym przedszkolu dzieci mają Walmorgen raz w miesiącu przez dwa lata przedszkola. Ale mam znajomych,  których dzieci miały poranki w lesie tylko w drugim roku.



Na początku roku dostaliśmy całą instrukcję chodzenia do lasu. W wielkim skrócie zasady są takie:

- las odbywa się niezależnie od pogody (choć jak jest bardzo paskudnie,  to trochę go skracają)
- obowiązuje ubranie wycieczkowe/antykleszczowe
- w zasadach było też,  że dzieci biorą ze sobą jak zawsze do przedszkola drugie śniadanie,  ale po pierwszym wypadzie pani zmieniła zdanie i teraz sama przygotowuje jedzenie  (zupa,  kukus,  jedzenie z ogniska)

Rodzice mogą w takiej wycieczce uczestniczyć.  U nas działa to tak, że we wrześniu była lista,  na którą każdy mógł się wpisać (wpisałam się na maj i lipiec,  to może wtedy dodam jakieś zdjęcia), ale u sąsiadki wystarczy przed wycieczką powiedzieć, że chce się towarzyszyć.

piątek, 12 września 2014

Grüezi mitenand

Mieszkamy na wiosce, choć solidna to wioska. Ma dworzec kolejowy obsługujący pewnie z ponad dziesięć pociągów na godzinę i dworzec autobusowy tak na oko z dziesięć linii. I właśnie te linie (wszystkie, żeby była jasność) upodobał sobie Staś. Codziennie trzeba sprawdzić jedną, a brak możliwości łączy się z wielkim żalem.


I tak wsiedliśmy dziś do 127, a Pan Kierowca włączył swój mikrofon i powiedział: "Grüezi mitenand", czyli niezależne od godziny szwajcarskie powitanie ze słówkiem mitenand, którego używa się gdy wita się więcej, niż  jedną osobę.
I ten Pan, anonimowy kierowca autobusu, zafundował mi dobry humor na całą resztę dnia! 



Oby więcej takich kierowców!

środa, 10 września 2014

Towarzyszki emigrantki

Wypiłam wino, mąż oddaje się królowej lub hetmanowi, a mnie się zrobiło smutno.

Kiedy przyjechałam do Szwajcarii poznałam przypadkiem na forum na gazecie Wiolę. Jesteśmy całkiem różne, a jednak takie same. Nasi mężowie różnią się tylko kolorem wlosów i wykonywanym zawodem (mąż Wioli - Michał jest naukowcem matematykiem, a mój mąż - Michał jest informatykiem), najlepiej wychodziło im wspólne milczenie. A nam...wspołne rozmawianie, gotowanie, planowanie, analizowanie itd. Wiola nigdy nie jest w odpowiednim miejscu ani czasie. Prawie cały pobyt tutaj wiązał się z pragnieniem bycia w Polsce (ten stan nasilał się po powrocie z ojczyzny). Aż nadszedł czas, kiedy musieli wyjechać, a ja poznałam czarną stronę emigracji; płakałam jak tylko ktos spytał o Wiolę. Obecnie Wiola marzy o powrocie do Szwajcarii; mnie to obojętne czy część francuska czy niemiecka.

Przez Wiolę poznałam Olę. Wiola opisała Olę jako czołg, bo Ola zasadniczo mówi co myśli. Lubi wzory cepeliowe i prawie zawsze jest tam, gdzie powinna, gdzie jest potrzebna. Ma nieoceniony zmysł kulinarny, a to co mi pokazała, zostaje ze mną. Pewnego dnia przywaliła tesktem, że muszą wrócić do Polski. Do ostatniej prawie chwili wierzyłam, że coś się odwróci, ale się nie odwróciło. Miałam na przechowaniu kota Oli, a pożegnanie było obustronnie ciężkie.

Jeśli ktoś miałby spełnić moje życzenie, to chcę, aby Wiola i Ola tu wróciły. Jeśli ktoś chce mi czegoś życzyć, to powrotu Wioli i Oli do Szwajcarii. Jeśli ktoś chciałby mi czegoś zazdrościć, to Wioli i Oli. Mam to szczęście, że wszystkie jesteśmy z Krakowa, więc możemy się spotykać za każdym razem jak jestem w Polsce, ale to nigdy nie będzie to samo, chyba, że pewnego dnia tu wrócą, czego sobie i im życzę.

Alert dla chcących kupować w NEXT

Był jakiś czas temu taki post, w którym wychwalałam robienie zakupów w NEXT! 
Chwilowo muszę się wycofać ze swoich pochwał.

A było tak. Staszek urósł albo spodnie mu się skurczyły, nadchodzi jesień i zima itp., więc postanowiłam trochę odświeżyć mu garderobę. Zamówiłam więc (jeśli to kogoś interesuje) dwie pary spodni na szelkach, bluzę z kapturem oraz czapkę z pomponem na łączną sumę 53 CHF - czyli triumfalnie zmieściłam się w limicie zostawiając zapas na waciki (dostawa za darmo).

Jakież było moje zdziwienie, gdy dostałam e-maila z informacją, że dostane paczkę jak zapłacę dodatkowe ponad 30 CHF. 
Wpierw pomyślałam, że może ktoś w UK omyłkowo na liście przewozowym wpisał 53 GBP, ale nie, z karty ściągnęło mi franki. Napisałam pytanie do firmy, która mi wysłała maila, czy mogą to wyjaśnić, ale mi nie odpisali. W przypływie odwagi zadzwoniłam do nich wyjaśnić sprawę.

I czego się dowiedziałam?! Paczka została wysłana nieznanym mi kurierem SkyNet (wcześniej był to chyba UPS), który funkcjonuje na innych zasadach niż DHL czy UPS. Niezależnie od wartości przesyłanego towaru musi oddawać paczkę do oclenia. A zatem do moich 53 CHF dodano 25 CHF kosztów, a następnie od otrzymanych 78 CHF policzono 8% podatku VAT. Hę? 

Na tej samej fali odwagi zadzwoniłam do firmy NEXT spytać czy mogę wycofać zamówienie albo co innego mogę zrobić? Pan potwierdził, że na razie zmienili kuriera, że być może za kilka miesięcy wrócą do wcześniejszego, a tymczasem mam nie płacić żadnych kosztów, to paczka do nich wróci i wtedy zwrócą mi kasę na moje konto.

Koniec końców skończyło się dobrze, ale biznes, niestety, przestał być opłacalny.

sobota, 28 czerwca 2014

Pierwszy dzień przedszkola

za nami.

Jakiś czas temu dostaliśmy list zapraszający nas na wieczorek zapoznawczy dla dzieci. Oj, srałam po gaciach, srałam. Te wizje, że wszyscy będą coś do mnie mówić w języku, którego prawie nie rozumiem paraliżowały mnie całkowicie. Ale spięłam poślady i pomaszerowałam, przy okazji kolejny raz ćwicząc ze Staszkiem drogę do przedszkola.

Moje obawy okazały się bezzasadne. Czy kogoś to dziwi? Bo Michała chyba nie bardzo.

Podczas godzinnych zajęć dzieci wybierały sobie zwierzątko na krzesło (Stanisław wybrał myszkę), szukały skarbu, którym okazała się korona (z dżdżownicą dla maluchów i słoniem dla starszaków) i dostały słynne kamizelki odblaskowe, w których mają chodzić do i z przedszkola.

Rodzice dostali masę dokumentów, w tym kilka informacji, które wydają mi się bardzo ciekawe:
- że kamizelkę trzeba podpisywać od środka, żeby żaden obcy nie znał imienia
- że raz na trzy tygodnie dzieci chodzą na basen
- że raz na miesiąc dzieci chodzą do lasu, gdzie rozpalają ognisko i tak się żywią
- że w dzień swoich urodzin dziecko nosi koronę i może wybierać zabawy i piosenki

Ogólnie, nic nie pozostawia tutaj żadnych wątpliwości. Tak, jakby Ci ludzie wszystko zaplanowali i dopracowali.

Na Staszku wrażenie zrobiły szczególnie dwie rzeczy, "Mamo, Pani ma gitarę!!" oraz to, że mają część przedszkola urządzona jako szpital, dwa szpitalne łóżka, stetoskopy, zdjęcia rentgenowskie, mały, plastikowy szkielet; oj; nawet ja byłam tym zafascynowana. Ale mam pewną teorię - pani od gitary okazuje się być żona naszego lekarza pierwszego kontaktu i pewnie on jest źródłem tych dóbr wszelakich.

Nie wiem jak liczne sa zazwyczaj grupy, ale u Staszka będzie to 18 dzieci, z czego 7 albo 8 to maluchy (dzieci mają zajęcia razem, jedyna różnica jest taka, że dzieci starsze chodzą do przedszkola też dwa popołudnia w tygodniu).

Jedna rzecz mnie martwi, ale mam nadzieję, że koniec końców okaże się, że znów miałam lęki przedwczesne - Pani powiedziała, że wśród maluchów tylko dwoje dzieci mówi po niemiecku. I co teraz? Czy po dwóch latach w przedszkolu Staszek będzie mówił też po fińsku, francusku i albańsku? Byle nie zamiast niemieckiego.

A poniżej zdjęcie Stasia ubranego w dżdżownicowa koronę i kamizelkę odblaskową.


czwartek, 12 czerwca 2014

Wielki huk

Czy słyszeliście dziś o 17 wielki huk? To pierwszy kamień spadł z mojego serca.

Jechałam około godziny 17 z dworca na wiosce do mieszkania i na którymś przystanku wsiadła również kobieta z dwójką dzieci, z którymi rozmawiała po włosku. Oczywiście, od razu wzbudziło to moją sympatię, bo założyłam, że oto przede mną stoi człowiek, którego mogę posądzać o używanie języka niemieckiego, a nie schwiizertüütsch.

Dwa przystanki przed celem włoska pani z kręconymi włosami spytała mnie w języku prawdziwie niemieckim ile lat ma Staszek. Jej oblicze zajaśniało jak tylko usłyszała, że ma prawie 4,5. Korzystając z okazji spytała czy teraz zaczyna przedszkole. Słysząc moje tak, kontunuowała wywiad. Spytała które przedszkole (rozmawiając ze znajomymi widzę, że to zazwyczaj jeste wielki temat). Z beznadzieją w głosie odparłam, że Untermosen; wtedy można było usłyszeć huk kamienia spadającego z jej serca - jej syn idzie do tego samego! A zaraz potem mój huk!

Okazało się, że włoska pani mieszka 150 metrów od nas i nie zna nikogo z okolicy! Wygląda na to, że obie jesteśmy uratowane!

wtorek, 10 czerwca 2014

Wizyta w (przed)szkolnym sekretariacie

Pochodzę z Polski. Węszenie spisku, którego ja lub mój naród jesteśmy ofiarami, mam we krwi. I dlatego właśnie jak otrzymałam list z informacją, że Stachu dostał przedszkole oddalone o 950 m, zamiast to oddalone o 400 m, poczułam, że to kolejny akt dyskryminacji, że tak chcą nas zniszczyć.
Oczyma wyobraźni widziałam jak okoliczne dzieci idą do przedszkola bliżej, a moje biedne dziecko samotnie wędruje prawie kilometr niezależnie od warunków atmosferycznych i innych.

Michał, który nie jest tak dobry jak ja w wietrzeniu spisków powiedział: "chodźmy jak cywilizowani ludzie do sekretariatu o wszystko spytać".

Poszliśmy, zwiedziliśmy. 
Zacznę od kwestii formalnej. Z czasów, gdy mieszkałam w Polsce pamiętam, że każde przedszkole czy szkoła było samodzielną jednostką mającą dyrektora i sekretariat. Tutaj jest inaczej, cała edukacja podstawowa to jedna, centralnie sterowana rodzina - oczywiście w granicach rozsądku. Na wiosce to rodzina wioskowa, w zuryskiej metropolii podział jest pewnie inny. Wygląda to tak, że na całą wioskę, która ma sporo przedszkoli (Wädenswil + Au ma ich 20) i szkół podstawowych jest jeden dyrektor i jeden sekretariat - i właśnie w takim sekretariacie wylądowaliśmy.

Grzecznie po niemiecku spytaliśmy czy mogłaby nam pani powiedzieć do jakiego przedszkola idą dzieci z naszej ulicy. Bez żadnych problemów pani popatrzyła w komputer i powiedziała, że cała trójka (licząc ze Staszkiem) idzie do przedszkola Untermosen - czyli nie tylko mojemu dziecku wiatr w oczy;) Spisku nie było.

Na drugie pytanie, czy odległość 950 m Stanisław ma pokonywać samodzielnie, pani odpowiedziała twierdząco, że do 1 km bobasy wędrują bez towarzystwa dorosłych.

Po wyjściu z skeretariatu oboje z Michałem wymieniliśmy uwagę, że prawdopodobnie w Polsce na nasze pytanie otrzymalibyśmy odpowiedź "nie możemy udzielać takich informacji". A może się mylimy...?

poniedziałek, 9 czerwca 2014

NEXT

I co może oznaczać tutuł mojego posta...

Jest taka firma odzieżowa NEXT, która produkuje całkiem ładne ubrania dla bobasów, dzieci, dorosłych itd. Lubiłam tam robić zakupy w okresie londyńskim i w sumie nadal, jak tylko jestem w Londynie, to tego sklepu nie omijam.

Drodzy Państwo, mieszkańcy Szwajcarii, informuję i prezentuję nowe możliwości, które pokazała mi moja uzależniona od zakupów znajoma.
Pierwsze WOW - NEXT wysyła rzeczy do Szwajcarii!
Drugie WOW - rzeczy nie są wcale bardzo drogie!
Trzecie WOW - przesyłka za DARMO!
Czwarte WOW - paczka przychodzi bardzo szybko.

Oczywiście na ubrania są limity (62 CHF) , więc żeby uniknąć ryzyka, że kurier poprosi o dodatkowe pieniądze najlepiej narzucić sobie jakiś limit. Mój zwyczajowy limit to 50 CHF.

A to strona, z której można zamawiać:
http://ch.nextdirect.com/en/

Do przedszkola - gotowi - start

Stanisław skończył w lutym 4 lata, a zatem w tym roku obejmuje go już obowiązek przedszkolny.
W lutym odbyło się zebranie rodziców wszystkich dzieci, które w tym roku zaczynają przedszkole. Na spotkaniu nauczyciel ze szkoły muzycznej wartko przygrywał na akordeonie, gdy w tym samym czasie pan dyrektor (i kandydat na radnego) przedstawiał nauczycieli przedszkolnych i podstawowe zasady rządzące tą instutucją.

Zgodnie z otrzymanymi wcześniej dokumentami dzieci miały być przydzielane do placówek mając na uwadze dystans do przedszkola oraz narodowość. Kilka osób z mojego otoczenia, słysząc narodowość się oburzyło, ale ja myślę, że im chodziło o to, żeby jak najbardziej wymieszać dzieci tutejsze z obcokrajowcami. I to mnie cieszy. Wszak, jeśli mamy tu jeszcze zostać to Stanisław powinien się wtapiać w tłum i uczyć języka od autochtonów.

I nadeszła chwila na którą wszyscy czekali. Sobota rano, skrzynka na listy i koperta z logo edukcji podstawowej miasta Wädenswil. I tragedia... Staszek dostał nie to przedszkole, którego się spodziewaliśmy. Nie, żebym znała ranking lokalnych przedszkoli i liczyła na lepsze. Sprawa jest bardziej prosta, liczyłam na przedszkole bliższe, do którego chodzi nasza sąsiadka. 

A przedszkole bliższe było ważne, bo przecież tutejsze dzieci do przedszkola mają dreptać same i jeśli faktycznie nauczyciele będą tego wymagali (a na wspomnianym zebraniu pan policjant kładł na to nacisk), to Stachu zmiast spodziewanych 400 m, będzie miał do przejścia 950 m, co w mam wrażenie, że w przypadku czterolatka robi różnicę.

Jutro, jako troszczący się rodzice, wybieramy się do sekretariatu szkoły, a raczej całego lokalnego szkolnictwa spytać do którego zakładu przydzielili inne dzieci z naszego osiedla, bo jest to dla mnie kolejna ważna kwestia. Marzy mi się, aby koledzy z przedszkola mojego dziecka mieszkali na tyle blisko, żeby mógł  kontunuować znajomość z nimi także po zajęciach (ale tak, żebym ja nie musiała z nim nigdzie jeździć). Jeśli okaże się, że inne dzieci są w bliższym przedszkolu (co będzie ciosem w moje serce, ale i o takim przypadku czytałam), to chyba nie pozostanie nam nic innego jak poprosić o zmianę.

Ale były też miłe akcenty w kopercie. Zaproszenie do przedszkola wyglądało tak:


Okazuje się też, że rozpoczynając przedszkole w sierpniu dziecko nie jest całkiem wrzucone na głęboką wodę. 26 czerwca jesteśmy zaproszeni na spotkanie integracyjne. Ma trwać godzinę i ma służyć poznaniu innych dzieci. Sram po gaciach...

W liście także znalazły się wytyczne dotyczące drugich śniadań (na wpis w temacie przyjdzie czas), kapci, zasad wizyt, które rodzic może składać w przedszkolu oraz formularz, DARMOWEGO (o!) przeglądu stomatologicznego dla dzieci.
A na dokładkę całą broszurę o tym jak należy przechodzić przez jezdnię - z uwagami, zdjęciami i jakby ktoś chciał, to mogę zrobić zdjęcia:)

piątek, 28 lutego 2014

Jak zmniejszyć koszty podróży kolejowych w Szwajcarii? cz.I

Nie będzie odkryciem stwierdzenie, że Szwajcarzy są bardzo punktualni i cenią sobie tą cechę także u innych. Punktualność jest cechą charakteryzującą nie tylko osoby fzyczne, ale też wszelkiego rodzaju instytucje, w tym także przedmiotową kolej.
Nawet kilkuminutowe spóźnienie jest ogłaszane przez głośniki i na tablicy informacyjnej, a ogłoszeniu towarzyszą przeprosiny. Szwajcarska kolej jest bardzo czysta i wygodna. W wysokim stopniu rozwinięta jest kolej podmiejska, która pozwala np. Michałowi pokonać trasę ponad 20 km w 16 minut.

Oczywiście, doskonałość szwajcarskiej kolei możliwa jest dzięki finansom, które są w nią inwestowane. Utrzymanie kolei możliwe jest między innymi z pieniędzy pozyskanych z biletów, a te nie są tanie, a nawet - na warunki Polskie - bardzo drogie. Bilet dla osoby dorosłej z naszej wioski Wädenswil do Zurychu kosztuje 10,40 CHF, a w dwie strony (co jest jednoznacze z biletem całodobowym umożliwiającym poruszanie się wszystkimi środkami komunikacji miejskiej wewnątrz stref wypisanych na biecie) 20,80 CHF.

Istnieją jednak sposoby, które pozwalają na zmniejszenie kosztów podróżowania koleją. Tym razem skupię się jedynie na tych sposobach, z których sami korzystamy lub korzystaliśmy, ale z czasem może rozwinę stan swojej wiedzy i się nim podzielę.

Halb Tax

Karta, która umożliwia kupowanie biletu w cenie biletu ulgowego. Dla mnie oznacza to tyle, że za wspomniany wyżej bilet kosztujący 20,80 CHF, płacę 10,40. Nazwa Halb Tax jest trochę mylna, gdyż nie zawsze jest tak, że bilet ulgowy kosztuje połowę biletu normalnego. Tak jest na dłuższych trasach. Przy biletach lokalnych różnica nie jest już taka duża. Np. bilet trzydziestominutowy u nas w mieście kosztuje 2,60 CHF, podczas gdy z kartą będzie on kosztował 2,20 CHF.
My korzystamy z Halb Taksa rocznego (175 CHF), choć jest możliwość kupienia dwuletnich (330 CHF) i trzyletnich (450 CHF).
Wielka zaletą tej karty jest to, że obowiązuje na wszystkie środki transportu w całej Szwajcarii czyli kolej, tramwaje, autobusy, trolejbusy, ale też kolejki zębate, kolejki linowe i statki.

Halb Tax można zamówić przez Internet (potrzebne będzie zdjęcie), a przed upływem ważności kolej przysyła informację, że można zamówić kartę na kolejny okres.

Dodatkowe informacje na temat HT można uzyskać tutaj.

9-Uhr-Pass

Rodzaj biletu, który jest tańszy od biletu normalnego, ale uprawnia do jeżdżenia dopiero po godzinie 9 rano, za wyjątkiem sobót, niedziel i świąt, kiedy nie ma ograniczenia czasowego.
Bilet całodzienny na wszystkie strefy obejmujące kanton Zurych plus kilka okolicznych miejscowości kosztuje 33 CHF, podczas gdy 9-Uhr-Pass kosztuje 25 CHF. 9-Uhr-Pass dzienny oraz w postaci  multikarty (bilet do sześciokrotnego wykorzystania) można kupić też z wykorzystaniem opisanego wyżej Halb Taksa i wtedy jego cena wynosi 12,50.
9-Uhr-Pass występuje też w postaci biletu miesięcznego i rocznego. Można też wykupić taki, który będzie obejmował jedynie strefy wewnątrz miasta Zurych lub Winterthur.

Tego rodzaju bilet można kupić w automatach biletowych, które znajdują się na wszystkich stacjach kolejowych oraz większości przystanków tramwajowych i autobusowych (w wiekszych mistach). Na naszej wiosce bilet można kupić tylko na dworcu.

Więcej informacji na temat 9-Uhr-Pass tutaj.

Oczywiście, jak wszędzie, przy regularnym podróżowaniu można dużo zaoszczędzić kupując bilet roczny.

środa, 19 lutego 2014

A może do Baden...

W minioną niedzielę, po raz kolejny poczułam kompulsywną potrzebę jechania na wycieczkę. W górach było szaro, więc stwierdziłam, że szkoda pieniędzy na kolejkę. Postanowiliśmy więc pojechać ponownie na zamek w Lenzburgu. Po prawie pięciu latach małżeństwa okazało się, że komunikacja nam szwankuje. Michał poprosił mnie, żebym sprawdziła czy zamek otwarty, ja usłyszałam, że trzeba sprawdzić czy zamek otwarty (a zrozumiałam, że on sprawdzi). No i okazał się zamknięty - niestety dopiero, gdy staliśmy u jego wrót.

Ponieważ nie chcieliśmy jeszcze kończyć naszej wycieczki, postanowiliśmy zwiedzić bliższe lub dalsze okolice. Padło na Baden, a dokładniej na Kindermuseum. Była to nasza druga wizyta w tym miejscu; pierwszy raz byliśmy tam, jak Stanisław ledwie chodził, a samo muzeum nie zrobiło na nim wielkiego wrażenia (poza pociągiem). Byłam bardzo ciekawa, jak będzie tym razem i muszę powiedzieć, że czas nie został stracony.

Muzeum ma 5 pięter i na każdym można znaleźć coś interesującego. Poza oglądaniem zabawek zamkniętych w gablotach


można też robić takie rzeczy jak:

układanie puzzli




poznawanie przedmiotów z użyciem mikroskopu


uczenie się liter i cyfr w sali stylizowanej na szkołę, do jakiej uczęszczać mogła np. Ania z Zielonego Wzgórza


granie w gry zręcznościowe, których jest cała sala (piłkarzyki na magnes, jenga, klocki, z których należy układać róże figury itp.).


Myślę, że jest to jedno z tych miejsc, gdzie warto raz na jakiś czas pojechać z dzieckiem. Takie muzea pokazują nam jak szybko zmienia się, dorasta nasze dziecko. Za pierwszym razem Stasia zainteresowała tylko makieta z kolejką elektryczną, teraz rwał się do gier zręcznościowych i mikroskopu. Ale całkiem zignorował salę z kukiełkami oraz prawie całkiem salę, gdzie można pozanawać ludzkie ciało.

Informacje praktyczne:
- tuż przy muzeum znajduje się kryty parking, który w niedziele okazał się być prawie za darmo (0,5 CHF za 4 godziny),
- bilet dla dorosłego kosztuje 12 CHF, dla ucznia 9 CHF, a dla dziecka 4 CHF (stan na 20104)
- muzeum znajduje się niecały kilometr od stacji kolejowej w Baden, a z Dworca Głównego w Zurychu jadą do Baden co najmniej dwa pociagi: S12 i IR - według mapsów cała podróż trwa od 26 do 40 minut.

wtorek, 11 lutego 2014

Czy to już czas?

Każdy, kto uczęszczał na zajęcia z WOS-u wie, że Szwajcaria jest krajem opartym na zasadach demokracji bezpośredniej. Objawia się to tym, że co rusz odbywają się referenda, w których społeczeństwo może wyrazić swoją chęć (lub jej brak) do istotnej zmiany.

Zazwyczaj referenda obejmują trzy pytania. Ostatnie głosowanie miało miejsce w minioną niedzielę i dotyczyło następujących kwestii:.

1. Finansowanie rozwoju infrastruktury kolejowej.

Wielkie pieniądze mają zostać przeznaczone na ten cel, co nie wszystkim się podoba. Co dokładnie ma być przedmiotem rozwoju - nie mam pojęcia. Prawdą jest, że szwajcarska kolej jest najsprawniejszą koleją z jaką dotychczas miałam do czynienia.
62% głosujących poparło wniosek.

2. Aborcja.
Obecnie, koszty aborcji pokrywane są z podstawowego, obowiązkowego ubezpieczenia. Wniosek obejmował zniesienie tego obowiązku.
69,8% głosujących odrzuciło ten wniosek, co oznacza, że nadal można dokonać aborcji z ubezpieczenia podstawowego.

3. Temat wzbudzajcy największe emocje. Wniosek przeciwko masowej emigracji.*
Wniosek poparło 50,3% głosujących i większość kantonów. Oznacza to, ze lud zagłosował za ponownym wprowadzeniem limitów dla obywateli innych krajów. Obecnie, na podstawie umowy z UE, obywatele kilku krajów Unii mogą swobodnie osiedlać się i podejmować w Szwajcarii pracę. Teraz rząd Szwajcarii ma trzy lata na wcielenie woli ludu w życie, co musi zostać poprzedzone renegocjacjami umowy zawartej z UE. Czy będzie to miało wpływ na naszą rodzinę? Zobaczymy w 2016, kiedy będziemy się starać o zmianę permitu z B na C.


* Mówi się na mieście, że inicjatywa miała być skierowana głównie przeciw Niemcom, których coraz więcej zaczęło podejmować pracę w Szwajcarii, a wiadomo Szwajcarzy i Niemcy nie darzą się wzajemną sympatią.