środa, 9 stycznia 2013

O tym jak Szwajcaria zamienia biegun w raj (Melchsee-Frutt II)

Nie od dziś wiadomo, że w Szwajcarii dochodzi do cudownych przemian. Dochodzi tu to zamiany pieniędzy w więcej pieniędzy, mleka w szwajcarski ser, szwajcarskiego sera w fondue, czy też języka niemieckiego w Schweizerdeutsch. Okazuje się, że w kraju tym może także dojść do przemiany bieguna w raj (chyba, że dla kogoś biegun sam w sobie jest rajem, to wtedy mamy do czynienia zamianą raju tej osoby na mój raj).

Rok temu pisałam o wycieczce na lokalny biegun .

W sierpniu 2012 (tak, tak, wiem, że post ma niezły poślig), korzystając z wizyty niejakiej Kasi W. (panieńskie R.) postanowiliśmy sprawdzić czy inni blogerzy pokazując Melchsee-Frutt jako zieloną krainę nie posiłkują się przypadkiem photoshopem.


Tak samo jak za pierwszym razem: byliśmy my (sztuk cztery), był samochód, ale tym razem było też nosidło turystyczne. Jechaliśmy w górę, z góry, autostradą i wąską drogą wiejską tylko po to, aby zaparkować, ubrać skarpetki i buty trekkingowe. Stanisław postanowił prowadzić życie barefootowca.



I znów jechaliśmy tą samą kolejkę linową i tak jak ostatnio miałam gacie pełne strachu. Jak można się domyślać, także i tym razem gondola nie spadła na dół, dając nam tym samym kolejną szansę przetrwania.

Na górze okazało się, że ludzie, którzy tam przebywają są w stanie przetrwać upalne lato dzięki rybołóstwu:



i żegludze:


My postanowiliśmy przetrwać głównie po to, aby móc dalej publikować na blogu. Dlatego dzielnie kroczyliśmy, od czasu do czasu kierując twarze w stronę obiektywu.


Niektórzy, chcąc pobyć sam na sam ze sobą odłączali się od grupy.


Wykończeni upałem, pozazdościwszy mieszkańcom odwagi picia wody bezpośrednio z gruntu



postanowiliśmy przysiąść i skonsumować bułki nie z kotletem, ani nie z jajkiem.


Najbardziej z sił opadł ten, który najwięcej chodził;)


Napojeni i pojedzeni postanowilismy wędrować dalej ku nieznanemu.



W lecie na Melchsee-Frutt jest kilka tras, które można wybierać w zależności o tego jakim czasem się dysponuje. Jak widać powyżej jest tam i droga betonowa, więc ten kawałek na pewno nadaje się dla dzieci w wózkach. Na wcześniejszeym kawałku wózek też dałby radę, choć obawiam się, że tylko ten na dużych kołach. Pchanie parasolki mogłoby się okazać bardzo męczące.

Z Melchsee-Frutt widać Titlis. Drogą betonową, raz na godzinę jeździ też pociąg turystyczny, do którego można wsiąść i pomóc swoim nogom (nikomu nie trzeba o tym mówić przecież).

Ponieważ pogoda była bardzo ładna zdecydowaliśmy się na dół schodzić pieszo. Trasa była mieszana, znaczna część była łatwa, ale zdarzały się momenty, gdzie trzeba było przejść po wielkich kamieniach, konarach, małych skałach lub bardzo wąskiej ścieżce, co nie było do końca komfortowe dla osoby, która właśnie niosła dziecko na plecach (oczko do Kasi;)).


Myślę, że miejsce nadaje się na rodzinny jednodniowy wypad. Jest też idealne aby zabrać gości, którzy z różnych przyczyn nie chcą lub nie mogą chodzić w wysokie góry lub w każdej chwili mogą chcieć wracać.

I na koniec sam widok.



niedziela, 6 stycznia 2013

Muzyka łagodzi obyczaje (i dzieci)

Kiedy byłam jeszcze młodą (w sensie mało doświadczoną) mamą, chciałam, aby moje dziecko wszystko mogło poznać. I tak, mieszkając w Krakowie chodzilismy na basen, na jogę, na miganie dla niemowląt i na coś jeszcze, czego nie pamiętam.

Ponieważ, jak dla mnie nigdy nie było dosyć* poszukałam artykułów o tym, jak dobrze robi muzyka na rozwój dziecka, zrobiłam research czy gdzieś w Krakowie są takie zajęcia, a znalazłszy zapisałam się. Chodziłam tu.

Choć chodziłam to za dużo powiedziane, poszłam kilka razy po czym zrezygnowałam. Program niby był jakiś, ale pamiętam głównie brudny dywan i zepsute zabawki, które mogłby być nawet niebezpieczne dla dziecka. Jedna z moich koleżanek zwróciła właścicielowi na to uwagę; powiedział jej, że wie, ale na razie nic z tym nie może zrobić. Myślę, że szkoda, że tak fajna idea nie została naprawdę profesjonalnie rozwinięta.

Tutaj, w Szwajcarii z zajęciami muzycznymi pole do popisu jest trochę większe.
W samym Zurychu można znaleźć m.in.:
1. Music Together


Ja wybrałam pozycję pierwszą. Nie dlatego, że szukałam, ale chodziła tam moja koleżanka, więc było to coś sprawdzonego.

Zajęcia są FANTASTYCZNIE zorganizowane (w USA ta firma ma nawet własne przedszkola). Rok jest podzielony na trzy części, a każdej z nich przewodzi inny instrument. Zaczynając każdą część, uczestnik dostaje książkę z nutami i słowami piosenek oraz dwie płyty (takie same, domyślam się, że jedna jest do domu, a druga do samochodu). Na zajęciach są trzy piosenki, które są niezmienne (otwarcie, piosenka po otwarciu połaczona z zabawą oraz zakończenie).

Zajęcia nie są tylko śpiewane. Bardzo duży nacisk jest położony na sam rytm, do ćwiczenia którego dzieci otrzymują jajka grzechotki, pałeczki do staukania i udawania róznych instrumentów, czasem wielki spadochron, który do rytmu podnosi się w górę i w dół; podczas jednego semestru obecne były bębenki, a podczas innego dzwonki zakładane na nogi. Niektóre piosenki są bardziej taneczne lub pokazywane. Jeden utwór jest czysto instrumentalny, a prowadząca na środku sali umieszcza wielkie pudło z instrumentami, które pozostają do dyspozycji dzieci i dorosłych.

Cena jest przyzwoita - 300 CHF za 10 spotkań.
Fajnym akcentem jest to, że rodzeństwo do ukończenia roku uczestniczy za darmo, a po ukończeniu roku płaci jedynie 50 CHF.








*To co robiłam było złe, istny szatan. Myślę, że nadmierne stymulowanie dziecka jest równie złe jak niedostymulowanie.