środa, 7 listopada 2012

Hit czy kit, czyli jednostka monetarna Szwajcarii

Jednostką monetarną Szwajcarii (i Liechtensteinu) jest frank szwajcarski. Wie o tym (prawie) każdy Polak, który przed wybuchem kryzysu kupił nieruchomość zaciągając kredyt hipoteczny w tej walucie. 
Część z tych osób pewnie nadal gryzie paznokcie ze stresu lub próbuje dogadać się jakoś z komornikiem. Inni byli bardziej pomysłowi i wyjechali do kraju, który żyje dzięki tej walucie.

Znaczna część osób, które wiedzą jaka walauta rządziła rynkiem nieruchomości w Polsce nie widziała pewnie franka szwajcarskiego na oczy. Ja też nie, aż do zimy 2008, kiedy Michał zaprosił mnie do Zurychu na swoją delegację.

Na pierwszy rzut oka widok szwajcarskich banknotów przypominał bardziej żart albo okolicznościową kasę wydrukowaną z okazji karnawału. Bo, Proszę Państwa, czy poważny kraj posiada pieniądze, które wyglądają tak:

 ?

Ma to swoje wady - trzeba uważać, żeby np. tego różowego przypadkiem nie wyrzucić myśląc, że to kolejna reklama.
Ale ma też swoje zalety - kolorowe pieniądze wydaje się z uśmiechem na twarzy.

Szwajcarzy mają banknoty o nominałach: 10, 20, 50 (zielony), 100, 200 (beżowy), 1000 (fioletowy). A po co komu banknot o tak wysokim nominale, to może napiszę innego dnia. 
Monety o wartości niższej niż frank nazywają się rappenami. Zachodzi wysokie prawdopodobieństwo, że mieszkańcy części francuskiej mówią jednak centy.

Ciekawe jest to, że Szwajcaria jest jedynym znanym mi krajem, który posiada monetę o wartości 1/2. Nie posiadają oni monety pięćdziecięciorappenowej, a jedynie półfrankową.


O stabilności waluty świadczyć może rok wybicia powyższej monety. A nie jest to najstarsza moneta jaką widzielismy w obrocie. Któreś z nas miało kiedyś w portfelu monetę sprzed wojny.

piątek, 21 września 2012

Weekendowy sport Szwajcarów czyli przygraniczny shopping

Szwajcaria kojarzy się wiekszości osób z drogim krajem. I nie da się ukryć, że ludzie ci mają rację. Zdarzało się, że znajomi mówili nam, że przyjadą do nas ponownie, jesli zmieni się kurs franka. Życie kosztuje tutaj bardzo dużo, choć nawet relatywnie niewielka wypłata wystarcza na utrzymanie rodziny.
Niewykluczone, że życiu na godnym poziomie sprzyja sądziedztwo takich krajów jak: Niemcy, Austria, Francja i Włochy (w tym poście Liechtenstein się nie liczy).

Po przeprowadzce do Szwajcarii, co rusz słyszałam, że ktoś jeździ na zakupy do Niemiec lub Austrii. Były to wyjazdy w celach zakupów większych (meble) jak i zwykłej żywności (ci podróznicy jeździli i pewnie nadal jeżdżą raz w tygodniu). Dziwiło mnie to, nie powiem. Komu by się chciało zasuwać godzinę po to tylko, aby zaoszczędzić przysłowiowe kilka franków. Jeszcze bardziej dziwiło to Michała, który na nieśmiałą propozycję, żebyśmy może spróbowali odparł, że mu się nie chce.

Ponieważ tylko krowa zdania nie zmienia, a mój mąż nie jest krową, pewnego dnia podjął męską decyzję, aby pojechać na przygraniczny shopping. Wstaliśmy więc rano i wyjechaliśmy bez pośpiechu (wszak to tylko godzina drogi od nas) co okazało się być wielką pomyłką. O godzinie 10, czyli kiedy dojechaliśmy do granicy, trwała na dobre inwazja Szwajcarów. Ostatnie 5 km jechaliśmy godzinę, a po dojechaniu do centrum okazało się, że wszystkie parkingi są już zajęte. Pech. Kiedy wreszcie zwolniło się miejsce na dziewięciopoziomowym parkingu i mogliśmy wjechać moje zdumienie było bezgraniczne. Nie skłamię jak powiem, że grubo ponad 90% samochodów miało szwajcarskie numery rejestracyjne. 

Zaczęliśmy więc chodzić po sklepach i nagle zrozumiałam tych wszystkich ludzi, którzy jeżdżą na zakupy do Niemiec. Wszystko, co tam widziałam przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Nie chciałoby mi się tam jeździć po samą żywność, szkoda mi czasu na jazdę raz w tygodniu, jeżdżąc raz na miesiąc w żaden sposób mnie nie nadużywa.

A teraz do sedna.

Ceny.

Oszczędności są naprawdę duże. Naszym rekordem było zaoszczędzenie 200 CHF na foteliku samochodowym dla Stasia, a dodatkowo była to różnica między sklepem wysyłkowym w Szwajcarii, a sklepem lądowym w Niemczech.
Na ubraniach w takich sieciówkach jak Esprit czy Zara oszczędność sięga kilkudziesięciu franków za sztukę (np. sukienka w Niemczech 60 EUR, a ta sama w Szwajcarii 130 CHF).

Zdecydowanie tańsze są też usługi. W Szwajcarii jedna plomba to wydatek rzędu 300-500 CHF, podczas gdy w Niemczech średnia cena plomby to 140 EUR, a jakość usług na podobnym poziomie.

Podatki.

Shopping opłaca się też ze względów podatkowych. W Niemczech podatek VAT wynosi 19%, podczas gdy w Szwajcarii tylko 8%. Szwajcaria nie jest członkiem Unii Europejskiej, więc nie jest częścią unii celnej. Oznacza to, że wwożąc dobra na teren Szwajcarii, importujemy je, więc musimy zapłacić podatek, Brzmi przerażająco, ale w rzeczywistości jest doskonałym sposobem na kolejne oszczędności. Wygląda to tak: kupując towar w Niemczech płaci się kwotę na którą składa się cena netto + VAT. Na granicy deklaruje się wywóz dóbr. Jeśli wartość dóbr przekracza 300 CHF na osobę należy zapłacić szwajcarski VAT. Na razie wygląda to na stratę, ale wystarczy za kolejną wizytą wrócić do sklepu, okazać właściwy dokument i 19% VATu znów trafi do naszej kieszeni.

Formalności.

Robiąc zakupy należy przy kasie poprosić o Ausfuhrbestätigung. Sprzedawca umieści tam kwotę jaką zapłaciliśmy jak też kwotę podatku VAT, a następnie się podpisze. Przed przejechaniem przez granicę należy w odpowiedniej rubryce wpisać nasze dane osobowe i adres. Na granicy idziemy wpierw do okienka kraju, z którego wywozimy dobra, tam uzyskujemy pieczątkę.
Jeśli nasze zakupy nie przekraczają 300 CHF na osobę, możemy wracać do domu.
Jesli przekraczają 300 CHF na osobę, musimy przejść do sąsiedniego okienka, przy którym szwajcarski celnik podliczy nasze zakupy i poprosi o zapłacenie 8% VATu. Oczywiście, można uciec bez odwiedzin w szwajcarskim okienku. Pytanie czy to uczciwe? A poza tym, czasem przy drzwiach wyjściowych stoi inny miły pan i sprawdza czy nie oszukujemy.
Po zapłaceniu VATu możemy więc udać do domu.

Przy kolejnej wizycie, ewentualnie zaraz po odejściu od okienek, należy ponownie odwiedzić sklepy, w których robiło się zakupy lub wskazane na formularzu miejsca, okazać wypełnione formularze i poczekać aż kasjer/ka wypłaci nam niemiecki VAT.

O czym należy pamiętać.

Na alkohol, papierosy i mięso nałożone są dodakowe limity.
O ile dziecko, a nawet noworodek też mogą przewieźć dobra za 300 CHF, o tyle nie mogą przewieźć alkoholu i papierosów. Używki można przewozić po ukończeniu 17 roku życia.

Limity na alkohol obejmują (na osobę):
- maksymalnie 2l alkoholu nieprzekraczającego 15%
- maksymalnie 1l alkoholu przekraczającego 15% 

Limity na papierosy itp (na osobę):
- maksymalnie 200 sztuk papierosów lub 50 sztuk cygar lub 250 gram tytoniu do fajek

Limity na mięso (na osobę):
- maksymalnie 3,5 kg wyrobów mięsnych, w tym 0,5 kg mięsa świeżego lub mrożonego, 

Czasami na granicy zatrzymują samochody i sprawdzają, co się wiezie, więc trzeba się zastanowić czy warto "przemycać".

Warto jechać na samo otwarcie sklepów. Tylko to gwarantuje łatwy dojazd bez korków (wtedy realny czas przejazdu jest zgodny z tym co pokazują maps.google.com) i bezproblemowe parkowanie.

Dokładną listę produktów wraz z ilością jaką można przewieźć przez granicę można znaleźć tutaj.

***

W niektórych sklepach w Polsce także można uzykać zwrot podatku. W tym momencie kojarzę, że umożliwia to Ryłko, Zara, Yoshe. Przy wejściu do sklepu warto zwócić uwagę czy przy kasie znajduję logo GlobalBlue. Jeśli tak, to znaczy, ze zwrot podatku będzie mozliwy. Jest jedna niedogodność. O ile w Niemczech zwrot podatku można uzyskać nawet za tani zakup, o tyle polskie sklepy przyjęły politykę wydawania dokumentów tylko jeśli zrobimy zakupy za nie mniej niż 200 PLN.

niedziela, 27 maja 2012

Jak zostać rycerzem?

Plan na wspólne spędzanie czasu mamy taki: weekend ma dwa dni, w jeden dzień staramy się gdzieś jechać, a drugi spędzamy w domu zajmując się obowiązkami i idąc na jakiś krótki spacer po okolicy.

W zeszły weekend zastanawialiśmy się gdzie jechać. Ponieważ w sobotę rano okazało się, że nie mamy przygotowanej żadnej wycieczki, postanowiliśmy pojechać w miejsce, do którego można jechać bez wcześniejszego przygotowania - na zamek w Lenzburgu.

Zamek okazał się przyjemnym miejscem, w którym można poznać jego historię, posiedzieć w kawiarni, pooglądać meble i komnaty (choć to bardziej pokoje były) urządzone przez jednego z właścicieli. Dla żądnych krwi są też lochy z więzieniem i narzędzani tortur.


Jak każdy zamek, także ten w Lenzburgu ma swoją maskotkę.


Dla osób zainteresowanych historią właściciele przygotowali szereg scen walki, gdzie postaci są naturalnych rozmiarów.



Ku mojej uciesze na zamku zorganizowano naprawdę dużą przestrzeń dla dzieci. Na tej przestrzeni jest wydzielony kąt dla całkiem małych dzieci oraz duża sala do zajęć plastycznych.



W pozostałej części mieszczą się gry, puzzle, przebrania dla dzieci, imitacja zamku,


wraz ze średniowieczną kuchnią.


W innej części zamku znajduje się też sala zabawowo-naukowa dla dzieci starszych, ale ze względu na wiek Stasia na chwilę obecną mam w tym temacie mało do powiedzenia ;)

Wstęp na zamek i do muzeum kosztuje 12 CHF. Małe dzieci wchodzą za darmo. Jeśli ma się ochotę na wycieczką całodniową, to można kupić za 27 CHF bilet obejmujący trzy okoliczne zamki.

Na zamek (choć wygodniej będzie pod zamek) można wjechać wózkiem. Później zdecydowanie lepiej sprawdzi się jakieś nosidło.

środa, 16 maja 2012

Jakiego języka się (na)uczyć, aby dobrze żyć w Szwajcarii

Tutuł jest skrótem myślowym, a w rzeczywistości zamierzam napisać zarówno jakich się uczyć i w jaki sposób można to osiągnąć.

Szanuję bardzo tych obcokrajowców, którzy decydując się na dłuższy pobyt w Polsce, dokładają starań do nauczenia się języka polskiego choćby w stopniu podstawowym. W imię zasady wzajemności decydując się na wyjazd do innego kraju próbuję zorganizować sobie życie tak, aby znalazł się tam czas na naukę języka.
W Londynie nie było z tym problemu, bo całe szczęście mówią tam po angielsku.

W Szwajcarii zaczynają się schody. W kraju są cztery języki urzędowe, a w poszczególnych kantonach urzędowe/dominujące są inne języki. Nas wyprosiło do Kantonu Zurych, który jest kantonem niemieckojęzycznym. Michał znał podstawy niemieckiego jeszcze ze szkoły, ja z językiem niemieckim miałam do czynienia bardzo niewiele.

- Czy ktoś mi powie dlaczego przed wyjazdem nie zapisałam się na intensywny?-

Ale skoro nie zapisałam się, to musiałam nadrobić wszystko na miejscu. Są na świecie firmy, które swoim pracownikom oferują kurs językowy lub chociaż do niego dopłacają. Firma dla której pracuje Michał idzie o krok dalej i oferuje kurs także partnerowi. W taki oto sposób nadal (choć nie wiem jak długo jeszcze będę mogła) mam 2 godziny lekcyjne niemieckiego w tygodniu.

Szwajcaria jest drogim krajem, a i kursy językowe potrafią wypatroszyć kieszeń. Dla osób, które chcą oszczędzić albo z jakiegoś powodu nie lubią nauki w szkołach językowych lub (myślą, że) nie mają co zrobić z dzieckiem Szwajcarzy przygotowali idealne rozwiązania. Mnie wiadomo o dwóch, a z jednego korzystam.

Urzędy miejskie (Gemeinde) oraz inne organizacje (HEKS) organizują kursy językowe prawie za darmo.
Uczęszczam na kurs organizowany przez HEKS, ale z tego co mi się wydaje zasada w kursach Gemeinde jest podobna.

Kursy są podzielone na te, które mają opiekę nad dzieckiem i te bez opieki. W HEKSie za kurs (4 miesiące) płacę 190 CHF (ta kwota zawiera opiekę nad dzieckiem, bo ta opieka jest za darmo). Mimo, że kurs jest taki tani, to opieka jest naprawdę porządna (na kilkanaścioro dzieci przypadają aż cztery opiekunki, usypiają śpiące dzieci, włącznie z wyjściem z tym dzieckiem na spacer, żeby usnęło w wózku, nie ma problemu z daniem jeść czy zmianą pieluchy, a opiekunki są te same, a zatem dziecko nie jest narażone na lęki, że co tydzień będzie się nim zajmował ktoś inny). Najmłodsze dziecko jakie tam było miało może miesiąc i nadal żyje.

Kurs, a w zasadzie konwersacja odbywa się wśrednich grupach. W mojej grupie jest może 10 osób.

Kursy te są tylko do poziomu A2.

Minusy oczywiście są. W porównaniu do klasycznych szkół językowych zajęcia tutaj są bardziej chaotyczne, mniej zorganizowane. Nie ma książki przewodniej. Ale za to wychodzą naprzeciw oczekiwaniom kursantów i pytają jaki temat chcieliby przerobić.

O tym, że w naszym kantonie można też prawie swobodnie porozumieć się po angielsku pisał Michał w innym poście. Od siebie dodam jeszcze, język francuski nie jest im obcy. Włoski zasadniczo też.

Dla zainteresowanych:
Przykładowa ulotka kursu Gemeinde w Thalwil

piątek, 4 maja 2012

A na biegunie...

Czy był ktoś z Was kiedyś na biegunie? My niby nie, ale jak pokazały ostatnie tygodnie jeden z biegunów znajduje się niecałe dwie godziny drogi od nas i nazywa się Melchsee-Frutt. To tam w pewną niedzielę postanowił nas zabrać Michał. Był (ciepły) marzec, byliśmy my, był też samochód. Jechaliśmy w górę, z góry, autostradą i wąską drogą wiejską po to, aby zatrzymać się na zatłoczonym już parkingu.

Kupiliśmy bilet na kolejke linową (13,8 CHF bez zniżki), a ja miałam gacie pełne strachu, że kolejka się urwie i wszyscy marnie zginiemy. Okazało się jednak, że to jeszcze nie jest nas czas.

Na górze przywitała nas wioska. Znaleźliśmy szlak turystyczne i w taki oto sposób dotarliśmy do bieguna. Wyglądał mniej więcej tak:


Dla takich hojraków jak my żadne warunki nie są groźne. Postanowiliśmy iść dalej. Okazało się, że na biegunie można znaleźć także Kościół.





W naszym synu obudziły się zapędy do sportów ekstremalnych jak też chęć usamodzielnienia się od rodziców. Postanowił szukać szczęścia na własną rękę.


Oczywiście, jako odpowiedzialni rodzice nie pozwoliliśmy mu dołączyć się do plemienia Eskimosów i musiał  resztę wycieczki spędzić z nami.


Sam biegun okazał się być wysokogórską wioską narciarsko-wypoczynkową. Jest tam kilka tras narciarskich (zjazdowych i biegowych), restauracji, hotel i sklepy, w którym, jeśli wierzyć w gust Michała, mają bardzo dobry miód. Nie wiem jak długo utrzymuje się tam śnieg, ale z innego bloga wiem, że latem jest tam bardzo zielono, a szlaki turystyczne nadają się na wycieczkę z dziećmi (także wózkowymi).

sobota, 10 marca 2012

Wróćmy do śmieci


Dziś sobota. Staś dopiero drugi dzień bez gorączki, zatem postanowiliśmy dać mu jeszcze czas na regenerację i zostaliśmy w domu (czyt. nie zaplanowaliśmy żadnej wycieczki).

Staś i Michał wynieśli śmieci "codzienne" czyli zwykły shit oraz kompost, a ja postanowiłam ponownie odwiedzić wysypisko śmieci. Nie jest to prawdziwe wysypisko, ale miejsce, gdzie można oddać śmieci, które nie są "codzienne". Zatem przyjaciele, jeśli się do nas wybieracie, a macie zbędny styropian, klawiatury lub czajniki, to właśnie tam mogę Was zabrać. Wysypisko to dzieli się na dwie części, kontenery na ubrania, szkło i reklamówki stoją niejako na zewnątrz ośrodka, a resztę oddaje się na sporej hali otaczającej dziedziniec. Na dziedzińcu można zaparkować lub spytać pracownika, gdzie wyrzucić smieć X.

Dziś w menu miałam dwa stare czajniki, dwa worki (każdy po 60 l) styropianu, trochę szkła, siatek i worek z ubraniami. Wszystko poszło na tyle gładko, że mogłam wykorzystać czas dzielący mnie od jednego śmiecia do drugiego, na naukę niemieckiego. Uczyłam się zatem w praktyce czytając naklejki na kontenerach.

Oto co znalazłam na dzwonach od szkła.





Naklejka głosi, że szkło można wyrzucać jedynie od poniedziałku do soboty 7.00-19.00 oraz, że nie można wyrzucać ani w niedzielę ani w dni wolne od pracy.
Pierwsza myśl: ale przecież te kontenery stoją na zewnątrz, nikt ich nie zamyka, nie kontroluje.
Druga myśl: Szwajcarzy mają swoje sposoby.

Anegdota.

Niebezpośredni znajomy Michała z pracy, po prostu jeden z pierdyliarda pracowników, dostał mandat za wyrzucenie śmieci poza godzinami.
Był to co prawda papier, ale nie wiem do końca jakie były okoliczności, czy hala była zamykana czy nie, jaki był dostęp do miejsca itd.

A było tak. Pojechał bohater wywieźć przygotowany papier, zobaczył, że zbiórka nieczynna, więc położył grzecznie paczkę zaraz obok. Po jakimś czasie dostał mandat. Okazało się, że sam się podłożył, bo w paczce z papierem zostawił kopertę ze swoim nazwiskiem.

Koniec anegdoty.

Ciekawe jak śledzą nieposłusznych wyrzucająych butelki lub ubrania. Możliwe, że nawet nie chcę się dowiedzieć.

piątek, 2 marca 2012

Rejestrujemy samochód

A na blogu nastała cisza. Na szczęście wszyscy mają się dobrze. Także nasz samochód. A dlaczego o nim piszę? Bo dziś będzie post motoryzacyjny, a dokładniej o rejestrowaniu samochodu w Szwajcarii (może lekko liźniem też temat rejestrowania w UK).


Prawo jazdy oraz tablice rejestracyjne należy wymienić do roku czasu licząc od dnia przyjazdu. Dla nas to byłby luty, ale z jakiegoś powodu zdecydowaliśmy się na to we wrześniu. Aby uzyskać nowe tablice rejestracyjne należy pojechać do miejsca, w którym badają, na ile samochód jest eco; jeśli spełnia normy, to może dalej jechać, aż zajedzie się do Urzędu Komunikacji (w wyznaczonym przez ten Urząd terminie). Mechanicy sprawdzają samochód i albo dają zielone światło albo wytykają błędy. W wypadku błędów, to jak z egzaminem na studiach – poprawisz to, co było źle i przyjdziesz na kolejny termin.



Nasze auto okazało się epatować gracją, więc dostaliśmy nowe tablice rejestracyjne.



Bajka o tablicach rejestracyjnych



Tablica rejestracyjna w Szwajcarii składa się z symbolu kantonu oraz numeru. Nasz numer rejestracyjny jest sześciocyfrowy. Ale jakież było moje zdziwienie, gdy jadąc lokalną autostradą minął mnie prucz (osoba, która szybko jedzie=pruje samochodem) z tablicą rejestracyjną SZ 3. Wow!
Udałam się więc do skarbnicy wiedzy czyli mojego męża i śmiałam zadać pytanie „Ale skąd? Ale jak? I komu? I za ile?”. Skarbnica wiedzy okazała się nie znać odpowiedzi, ale zdecydowała się jej poszukać.



Otóż, w Szwajcarii całe życie można mieć te same tablice rejestracyjne. Sprzedając samochód tablice zostają przeniesione do nowego samochodu (o ile już się go ma) albo leżakują w depozycie i ma się rok na ich uwolnienie poprzez kupno i chęć zarejestrowania nowego pojazdu. Po roku bycia zakurzonymi, bez zainteresowania z niczyjej strony tablice wracają do obiegu.
Tablice z niskimi numerami są wystawiane na aukcjach (może to nie stabilna waluta, a handel rejestracjami są odpowiedzialne za prosperity kraju?). Nie chcę wiedzieć, ile tablica SZ 3 mogła kosztować.



A teraz ciekawostka. Na jednej tablicy rejestracyjnej można mieć więcej niż jeden samochód!



Krótka bajka o UK.



Dowód rejestracyjny w UK to dwie kolorowe kartki A4. Z momentem sprzedaży samochodu oddziera się kawałek kartki (po kropkach ułatwiających darcie) i daje nowemu właścicielowi (stanowi to dowód zakupu). Resztę były już właściciel odsyła do urzędu, a po kilku tygodniach nowy właściciel dumnie dzierży nowe kolorowe kartki.
Jak widać – numer rejestracyjny jest przypisany do samochodu i towarzyszy mu przez całe życie.



Ciekawostka. Częścią numeru rejestracyjnego jest rok produkcji samochodu!