Pamiętam, że kiedy byłam dzieckiem i mieszkałam w Krakowie, każdego roku na Moście Grunwaldzkim rozkładało się wesołe miasteczko. Impreza trwała kilka dni, a dzieci i młodzież chlodzili tam z rodzicami pojeździć na karuzelach. Mniejsze wesołe mistaeczka rozbijały swoje obozy też na osiedlach. Było to urozmaicenie codziennego życia, ale nigdy nie osiągnęło takich rozmiarów jak w Szwajcarii.
Do dwóch tygodni wstecz nie zdarzyło mi się aktywnie odwiedzić Chilbi, choć oczywiście widziałam jak rozkładają cały majdan po to, by za trzy dni go złożyć i pojechać dalej. Czerwona lampka wskazująca na to, że Chilbi nie jest jedynie odpowiednikiem wesołego miasteczka przy Moście Grunwaldzkim zaświeciła mi się rok temu, kiedy pani pilnująca Stasia na świetlicy spytała mnie z entuzjazmem czy byłam na Chilbi, a nastepnie zdziwiona na mnie popatrzyła, gdy odparłam: "eeee, nieee".
W tym roku postanowiłam jednak odmienić życie swoje i Stanisława i wzięłam go w sama paszczę lwa.
Był poniedziałek, a w centrum naszej wioski były tłumy. Rozłożenie Chilbi dezorganizuje normalne życie, choć Szwajcarzy sobie z tym doskonale radzą. Sześć zatoczek autobusowych zostało skurczonych do jedynie dwóch, a na sam dworzec ciężko się było przedostać. Miejsca parkingowe przy dworcu okupowane były przez budki z jedzeniem, podobnie jak cała przystań.
Jest jednak coś, co sprawiło, że uwierzyłam w moc Chilbi...
Rano nie byłam w stanie kupić owoców w lokalnym warzywniaku, a na drzwiach do sklepu wisiały życzenia miłego Chilbiponiedziałku. Podobnie duże oczy musiałam zrobić, kiedy podobna kartka wisiała na bramie do sortowni śmieci!
Czy czujecie taką moc wesołego miasteczka? Czy wyobrażacie sobie, że w Waszym mieście w Polsce z powodu rozłożenia kilku karuzel i straganów infrastruktura miasta częsciowo zamiera?
Na zakończenie dwa zdjęcia
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rozrywka w Szwajcarii. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rozrywka w Szwajcarii. Pokaż wszystkie posty
niedziela, 8 września 2013
sobota, 29 czerwca 2013
Gurten
Nadeszło lato. Szwajcarię nietypowo opanowały deszcze i chmury. To jednak nie zniechęca naszych znajomych do odwiedzania nas.
W tym roku, który pod tym względem nie różni się od innych sezonów letnich, znów mamy wakacje pełne gości. Sezon otwarła moja wychowawczyni ze Szkoły Podstawowej i wieczna nauczycielka francuskiego (tak, tak - nawet z wychowawczynią z dawnych lat można utrzymywać intensywny kontakt!).
Zasadniczo lubimy naszych gości, a ponieważ lubimy też kraj, w którym mieszkamy, to próbujemy zainicjować lub pogłębić relację gościa ze Szwajcarią. I kolejny raz padło na Berno, ale ponieważ widzieliśmy to miasto już kilka razy, to tym razem wyjazd uległ małym modyfikacjom - nauczycielka została odstawiona do centum, a my udaliśmy na eksplorowanie dalszych terenów.
Padło na Gurten (864 m n.p.m.). Z powodów, które stały się dla nas jasne dopiero na górze, najbliższy parking był zajęty, ale wydaje się, że jeśli nie ma żadnych zaplanowanych atrakcji, to można zostawić samochód niemalże pod samą stacją kolejki. Na Gurten można wejść pieszo lub wjechać kolejką zębatą. Ponieważ pogoda nam nie dopisała i popadywało, zdecydowaliśmy się na kolej zębatą. Podróż trwa kilka minut. Bilet w dwie strony dla osoby dorosłej kosztuje 10,5 CHF (dla mających Halbtax* 5,5 CHF). Wagony tej kolejki są duże i w zasadzie nie ma w nich siedzeń, więc spokojnie można wejść do środka z wózkiem. Nachylenie jest takie, że nawet osoba lękająca się takich wydarzeń powinna znieść podróż bez uszczerbku dla psychiki.
(Państwo, których głowy widać z przodu mówili po polsku, a jak okaże się później nie byli tego dnia jedynymi Polakami zdobywającymi Gurten.)
To, co zastałam na górze przeszło moje oczekiwania. Wiedziałam, że na górze jest hotel i dwie restauracje oraz plac zabaw, ale nie wiedziałam, że to tak wyśmienicie wygląda.
Restauracje są dwie. Jedna jest klasyczną restauracją (dla eleganckich osób, które umieją nawet małym dzieciom wpoić dobre maniery), a druga bufetową, gdzie w przystępnej cenie można zjeść jedzenie dobrej jakości. Dla fanów ziemniaków zdradzę, że mają tam trzy rodzje rösti. A żeby nie było, że jestem pamiętliwa, to postanowiłam zapomnieć o tym, że jajko sadzone było zimne.
Na górze znajduje się naprawdę sporo atrakcji dla dzieci. Stanisław, idąc w ślady dziadka i pradziadka, wiąże swoje życie z koleją i nie przepuści żadnemu pociagowi, nawet takiemu w wersji mini. Tym razem na przejażdżkę naciągnął tatę. Pociąg składał się z lokomotywy elektrycznej, która ciągnęła kilka kolorowych wagonów.
Jak już wychodziliśmy, to podstawili lokomotywę parową. Niestety, właściciel nie wiedział, że Molly (imię lokomotywy ze zdjęcia) w rzeczywistości jest żółta, a zielona jest przecież Emily!
Po przejażdżce Stanisław postanowił zeksplorować dwa istniejące tam place zabaw.
Mały
I duży
Z jakiegoś powodu (ale chyba raczej bez powodu) nie zrobiliśmy całościowego zdjęcia dużemu placowi zabaw. Ale w wielkim skrócie jest tam blaszak z latającą kulką i wielki drewniany sprzęt z ruchomym mostem, dużą zjeżdżalnią, kładkami, tunelem ze sznurków itd.
W czasie, gdy Staszek zdobywał place zabaw, ja zdobyłam wieżę widokową. Widać z niej panoramę Berna, czyli to:
Podczas pobytu zdecydowaliśmy się na pewien krok. Zakładałam, że poczekamy z tym jeszcze kilkanaście lat, ale przerosło nas to. Posadziliśmy dziecko za kierownicą ruszającego się samochodu i kazaliśmy jechać.
Okazało się, że nie taki diabeł straszny i nasze dziecko potrafi nawet prowadzić trzymając kierownicę tylko jedną ręką:
A teraz o Polakach zdobywających Gurten.
Gdy wjechalismy na górę spotkała nas niespodzianka. Była niespodzianką nie dlatego, że była przyjemna (nie interesujemy się kolarstwem górkim, więc była nam obojętna), ale że o niej wcześniej nie wiedziliśmy. Otóż, poza nami i ludźmi z kolejki szczyt zdobyła m.in. Maja Włoszczowska, która wywalczyła sobie trzecie miejsce!
*taki lokalny wynalazek uprawniający do zniżkowych przejazdów (może uda się namówić Michała, żeby rozwinął temat).
W tym roku, który pod tym względem nie różni się od innych sezonów letnich, znów mamy wakacje pełne gości. Sezon otwarła moja wychowawczyni ze Szkoły Podstawowej i wieczna nauczycielka francuskiego (tak, tak - nawet z wychowawczynią z dawnych lat można utrzymywać intensywny kontakt!).
Zasadniczo lubimy naszych gości, a ponieważ lubimy też kraj, w którym mieszkamy, to próbujemy zainicjować lub pogłębić relację gościa ze Szwajcarią. I kolejny raz padło na Berno, ale ponieważ widzieliśmy to miasto już kilka razy, to tym razem wyjazd uległ małym modyfikacjom - nauczycielka została odstawiona do centum, a my udaliśmy na eksplorowanie dalszych terenów.
Padło na Gurten (864 m n.p.m.). Z powodów, które stały się dla nas jasne dopiero na górze, najbliższy parking był zajęty, ale wydaje się, że jeśli nie ma żadnych zaplanowanych atrakcji, to można zostawić samochód niemalże pod samą stacją kolejki. Na Gurten można wejść pieszo lub wjechać kolejką zębatą. Ponieważ pogoda nam nie dopisała i popadywało, zdecydowaliśmy się na kolej zębatą. Podróż trwa kilka minut. Bilet w dwie strony dla osoby dorosłej kosztuje 10,5 CHF (dla mających Halbtax* 5,5 CHF). Wagony tej kolejki są duże i w zasadzie nie ma w nich siedzeń, więc spokojnie można wejść do środka z wózkiem. Nachylenie jest takie, że nawet osoba lękająca się takich wydarzeń powinna znieść podróż bez uszczerbku dla psychiki.
(Państwo, których głowy widać z przodu mówili po polsku, a jak okaże się później nie byli tego dnia jedynymi Polakami zdobywającymi Gurten.)
To, co zastałam na górze przeszło moje oczekiwania. Wiedziałam, że na górze jest hotel i dwie restauracje oraz plac zabaw, ale nie wiedziałam, że to tak wyśmienicie wygląda.
Restauracje są dwie. Jedna jest klasyczną restauracją (dla eleganckich osób, które umieją nawet małym dzieciom wpoić dobre maniery), a druga bufetową, gdzie w przystępnej cenie można zjeść jedzenie dobrej jakości. Dla fanów ziemniaków zdradzę, że mają tam trzy rodzje rösti. A żeby nie było, że jestem pamiętliwa, to postanowiłam zapomnieć o tym, że jajko sadzone było zimne.
Na górze znajduje się naprawdę sporo atrakcji dla dzieci. Stanisław, idąc w ślady dziadka i pradziadka, wiąże swoje życie z koleją i nie przepuści żadnemu pociagowi, nawet takiemu w wersji mini. Tym razem na przejażdżkę naciągnął tatę. Pociąg składał się z lokomotywy elektrycznej, która ciągnęła kilka kolorowych wagonów.
Jak już wychodziliśmy, to podstawili lokomotywę parową. Niestety, właściciel nie wiedział, że Molly (imię lokomotywy ze zdjęcia) w rzeczywistości jest żółta, a zielona jest przecież Emily!
Po przejażdżce Stanisław postanowił zeksplorować dwa istniejące tam place zabaw.
Mały
I duży
Z jakiegoś powodu (ale chyba raczej bez powodu) nie zrobiliśmy całościowego zdjęcia dużemu placowi zabaw. Ale w wielkim skrócie jest tam blaszak z latającą kulką i wielki drewniany sprzęt z ruchomym mostem, dużą zjeżdżalnią, kładkami, tunelem ze sznurków itd.
W czasie, gdy Staszek zdobywał place zabaw, ja zdobyłam wieżę widokową. Widać z niej panoramę Berna, czyli to:
Podczas pobytu zdecydowaliśmy się na pewien krok. Zakładałam, że poczekamy z tym jeszcze kilkanaście lat, ale przerosło nas to. Posadziliśmy dziecko za kierownicą ruszającego się samochodu i kazaliśmy jechać.
Okazało się, że nie taki diabeł straszny i nasze dziecko potrafi nawet prowadzić trzymając kierownicę tylko jedną ręką:
A teraz o Polakach zdobywających Gurten.
Gdy wjechalismy na górę spotkała nas niespodzianka. Była niespodzianką nie dlatego, że była przyjemna (nie interesujemy się kolarstwem górkim, więc była nam obojętna), ale że o niej wcześniej nie wiedziliśmy. Otóż, poza nami i ludźmi z kolejki szczyt zdobyła m.in. Maja Włoszczowska, która wywalczyła sobie trzecie miejsce!
*taki lokalny wynalazek uprawniający do zniżkowych przejazdów (może uda się namówić Michała, żeby rozwinął temat).
środa, 9 stycznia 2013
O tym jak Szwajcaria zamienia biegun w raj (Melchsee-Frutt II)
Nie od dziś wiadomo, że w Szwajcarii dochodzi do cudownych przemian. Dochodzi tu to zamiany pieniędzy w więcej pieniędzy, mleka w szwajcarski ser, szwajcarskiego sera w fondue, czy też języka niemieckiego w Schweizerdeutsch. Okazuje się, że w kraju tym może także dojść do przemiany bieguna w raj (chyba, że dla kogoś biegun sam w sobie jest rajem, to wtedy mamy do czynienia zamianą raju tej osoby na mój raj).
Rok temu pisałam o wycieczce na lokalny biegun .
W sierpniu 2012 (tak, tak, wiem, że post ma niezły poślig), korzystając z wizyty niejakiej Kasi W. (panieńskie R.) postanowiliśmy sprawdzić czy inni blogerzy pokazując Melchsee-Frutt jako zieloną krainę nie posiłkują się przypadkiem photoshopem.
Tak samo jak za pierwszym razem: byliśmy my (sztuk cztery), był samochód, ale tym razem było też nosidło turystyczne. Jechaliśmy w górę, z góry, autostradą i wąską drogą wiejską tylko po to, aby zaparkować, ubrać skarpetki i buty trekkingowe. Stanisław postanowił prowadzić życie barefootowca.
I znów jechaliśmy tą samą kolejkę linową i tak jak ostatnio miałam gacie pełne strachu. Jak można się domyślać, także i tym razem gondola nie spadła na dół, dając nam tym samym kolejną szansę przetrwania.
Na górze okazało się, że ludzie, którzy tam przebywają są w stanie przetrwać upalne lato dzięki rybołóstwu:
i żegludze:
My postanowiliśmy przetrwać głównie po to, aby móc dalej publikować na blogu. Dlatego dzielnie kroczyliśmy, od czasu do czasu kierując twarze w stronę obiektywu.
Niektórzy, chcąc pobyć sam na sam ze sobą odłączali się od grupy.
Wykończeni upałem, pozazdościwszy mieszkańcom odwagi picia wody bezpośrednio z gruntu
postanowiliśmy przysiąść i skonsumować bułki nie z kotletem, ani nie z jajkiem.
Najbardziej z sił opadł ten, który najwięcej chodził;)
Napojeni i pojedzeni postanowilismy wędrować dalej ku nieznanemu.
W lecie na Melchsee-Frutt jest kilka tras, które można wybierać w zależności o tego jakim czasem się dysponuje. Jak widać powyżej jest tam i droga betonowa, więc ten kawałek na pewno nadaje się dla dzieci w wózkach. Na wcześniejszeym kawałku wózek też dałby radę, choć obawiam się, że tylko ten na dużych kołach. Pchanie parasolki mogłoby się okazać bardzo męczące.
Z Melchsee-Frutt widać Titlis. Drogą betonową, raz na godzinę jeździ też pociąg turystyczny, do którego można wsiąść i pomóc swoim nogom (nikomu nie trzeba o tym mówić przecież).
Ponieważ pogoda była bardzo ładna zdecydowaliśmy się na dół schodzić pieszo. Trasa była mieszana, znaczna część była łatwa, ale zdarzały się momenty, gdzie trzeba było przejść po wielkich kamieniach, konarach, małych skałach lub bardzo wąskiej ścieżce, co nie było do końca komfortowe dla osoby, która właśnie niosła dziecko na plecach (oczko do Kasi;)).
Myślę, że miejsce nadaje się na rodzinny jednodniowy wypad. Jest też idealne aby zabrać gości, którzy z różnych przyczyn nie chcą lub nie mogą chodzić w wysokie góry lub w każdej chwili mogą chcieć wracać.
I na koniec sam widok.
niedziela, 6 stycznia 2013
Muzyka łagodzi obyczaje (i dzieci)
Kiedy byłam jeszcze młodą (w sensie mało doświadczoną) mamą, chciałam, aby moje dziecko wszystko mogło poznać. I tak, mieszkając w Krakowie chodzilismy na basen, na jogę, na miganie dla niemowląt i na coś jeszcze, czego nie pamiętam.
Ponieważ, jak dla mnie nigdy nie było dosyć* poszukałam artykułów o tym, jak dobrze robi muzyka na rozwój dziecka, zrobiłam research czy gdzieś w Krakowie są takie zajęcia, a znalazłszy zapisałam się. Chodziłam tu.
Choć chodziłam to za dużo powiedziane, poszłam kilka razy po czym zrezygnowałam. Program niby był jakiś, ale pamiętam głównie brudny dywan i zepsute zabawki, które mogłby być nawet niebezpieczne dla dziecka. Jedna z moich koleżanek zwróciła właścicielowi na to uwagę; powiedział jej, że wie, ale na razie nic z tym nie może zrobić. Myślę, że szkoda, że tak fajna idea nie została naprawdę profesjonalnie rozwinięta.
Tutaj, w Szwajcarii z zajęciami muzycznymi pole do popisu jest trochę większe.
W samym Zurychu można znaleźć m.in.:
1. Music Together
1. Music Together
Ja wybrałam pozycję pierwszą. Nie dlatego, że szukałam, ale chodziła tam moja koleżanka, więc było to coś sprawdzonego.
Zajęcia są FANTASTYCZNIE zorganizowane (w USA ta firma ma nawet własne przedszkola). Rok jest podzielony na trzy części, a każdej z nich przewodzi inny instrument. Zaczynając każdą część, uczestnik dostaje książkę z nutami i słowami piosenek oraz dwie płyty (takie same, domyślam się, że jedna jest do domu, a druga do samochodu). Na zajęciach są trzy piosenki, które są niezmienne (otwarcie, piosenka po otwarciu połaczona z zabawą oraz zakończenie).
Zajęcia nie są tylko śpiewane. Bardzo duży nacisk jest położony na sam rytm, do ćwiczenia którego dzieci otrzymują jajka grzechotki, pałeczki do staukania i udawania róznych instrumentów, czasem wielki spadochron, który do rytmu podnosi się w górę i w dół; podczas jednego semestru obecne były bębenki, a podczas innego dzwonki zakładane na nogi. Niektóre piosenki są bardziej taneczne lub pokazywane. Jeden utwór jest czysto instrumentalny, a prowadząca na środku sali umieszcza wielkie pudło z instrumentami, które pozostają do dyspozycji dzieci i dorosłych.
Cena jest przyzwoita - 300 CHF za 10 spotkań.
Fajnym akcentem jest to, że rodzeństwo do ukończenia roku uczestniczy za darmo, a po ukończeniu roku płaci jedynie 50 CHF.
*To co robiłam było złe, istny szatan. Myślę, że nadmierne stymulowanie dziecka jest równie złe jak niedostymulowanie.
piątek, 4 maja 2012
A na biegunie...
Czy był ktoś z Was kiedyś na biegunie? My niby nie, ale jak pokazały ostatnie tygodnie jeden z biegunów znajduje się niecałe dwie godziny drogi od nas i nazywa się Melchsee-Frutt. To tam w pewną niedzielę postanowił nas zabrać Michał. Był (ciepły) marzec, byliśmy my, był też samochód. Jechaliśmy w górę, z góry, autostradą i wąską drogą wiejską po to, aby zatrzymać się na zatłoczonym już parkingu.
Kupiliśmy bilet na kolejke linową (13,8 CHF bez zniżki), a ja miałam gacie pełne strachu, że kolejka się urwie i wszyscy marnie zginiemy. Okazało się jednak, że to jeszcze nie jest nas czas.
Na górze przywitała nas wioska. Znaleźliśmy szlak turystyczne i w taki oto sposób dotarliśmy do bieguna. Wyglądał mniej więcej tak:
Dla takich hojraków jak my żadne warunki nie są groźne. Postanowiliśmy iść dalej. Okazało się, że na biegunie można znaleźć także Kościół.
W naszym synu obudziły się zapędy do sportów ekstremalnych jak też chęć usamodzielnienia się od rodziców. Postanowił szukać szczęścia na własną rękę.
Oczywiście, jako odpowiedzialni rodzice nie pozwoliliśmy mu dołączyć się do plemienia Eskimosów i musiał resztę wycieczki spędzić z nami.
Sam biegun okazał się być wysokogórską wioską narciarsko-wypoczynkową. Jest tam kilka tras narciarskich (zjazdowych i biegowych), restauracji, hotel i sklepy, w którym, jeśli wierzyć w gust Michała, mają bardzo dobry miód. Nie wiem jak długo utrzymuje się tam śnieg, ale z innego bloga wiem, że latem jest tam bardzo zielono, a szlaki turystyczne nadają się na wycieczkę z dziećmi (także wózkowymi).
poniedziałek, 23 maja 2011
Berno
Rzadko się zdarza, abym dwa razy w tygodniu odwiedziła stolicę jakiegoś kraju.
Tym razem, wpierw w poniedziałek pojechaliśmy wyrobić Stasiowi paszport, a w sobotę wybraliśmy się na wycieczkę.
W Bernie widzieliśmy remontowaną wieżę katedry (może przy okazji kolejnego paszportu zdejmą rusztowania) - po lewej
i bardzo wysoki most - po prawej

Byliśmy w ogrodzie różanym, gdzie większość kwiatów nie przypominała róż, ale była tam fajna fontanna.

W fosie w Bernie mieszkają cztery misie. Prezydent Putin podarował kolejne dwa, ale te zamieszkały w zoo.
Odbyliśmy też spacer po starym mieście. Główna ulica pełna fontann. I dom Einsteina tam jest.

Wycieczkę skończyliśmy w Ogrodzie Botanicznym, gdzie Stasia poniosła ułańska fantazja, pomyślał, że umie już zbiegać z góry i w efekcie nabił o beton guza z zadrapaniem.
A co mnie najbardziej zdziwiło?
Rynek warzywny u wrót parlamentu :)
piątek, 20 maja 2011
Kino po szwajcarsku
Kilka dni temu koleżanka wyciągnęła mnie do kina.
Dla osoby nieznającej niemieckiego taka wizyta może okazać się wyzwaniem.
Czy jest jeszcze ktoś kto nie kojarzy słynnych niemieckich dubbingów, gdzie nawet najbardziej filigranowa gwiazda może się okazać posiadaczem bardzo niskiego głosu, a do tego perfekcyjnie znać niemiecki?
Podobno Niemcy (i inne kraje stosujące dubbingowanie) bardzo teraz żałują, że weszły na tory podkładania własnych głosów zamiast lektora. Pochłania to masę kasy. Niestety, nic nie zapowiada, aby się to miało zmienić - populacja zbyt przywiązana do tradycji mogłaby nie przyjąć takiej rewolucji ze spokojem.
W każdym razie, w Szwajcarii filmy też są dubbingowane. Przy odrobinie wysiłku można jednak znaleźć coś, co puszczają w oryginale z niemieckimi napisami.
No i tak się złożyło, że koleżanka odkryła, że w kinie na naszej wiosce grają "Water for elephants", w oryginale (po angielsku i... polsku;)) z niemieckimi i francuskimi napisami. Poszłyśmy. 14 CHF.
Środek filmu i nagle trzask. Po filmie. Myślę - spieprzyło się.
Ale cóż się okazuje. Szwajcarzy w kinie czują się jak w teatrze. Trzask okazał się przerwą. Jak objaśniła mi koleżanka, na niektórych seansach z momentem trzasku pojawia się na ekranie napis, że teraz można iść po lody.
Z przerwy lud zwołuje gong (mówiłam, że jak w teatrze).
I co ciekawe i jednocześnie idiotyczne. Film puszczają nie w momencie zerwania, ani nie wcześniej. Jednym słowem, widz traci kilka minut filmu. Nie wiem czy tak jest na każdym seansie, ale koleżanka oznajmiła mi, że tak i nawet uzasadniła to jakoś, ale nie zapamiętałam.
Subskrybuj:
Posty (Atom)