piątek, 20 maja 2011

Kino po szwajcarsku

Kilka dni temu koleżanka wyciągnęła mnie do kina.
Dla osoby nieznającej niemieckiego taka wizyta może okazać się wyzwaniem.
Czy jest jeszcze ktoś kto nie kojarzy słynnych niemieckich dubbingów, gdzie nawet najbardziej filigranowa gwiazda może się okazać posiadaczem bardzo niskiego głosu, a do tego perfekcyjnie znać niemiecki?
Podobno Niemcy (i inne kraje stosujące dubbingowanie) bardzo teraz żałują, że weszły na tory podkładania własnych głosów zamiast lektora. Pochłania to masę kasy. Niestety, nic nie zapowiada, aby się to miało zmienić - populacja zbyt przywiązana do tradycji mogłaby nie przyjąć takiej rewolucji ze spokojem.
W każdym razie, w Szwajcarii filmy też są dubbingowane. Przy odrobinie wysiłku można jednak znaleźć coś, co puszczają w oryginale z niemieckimi napisami.
No i tak się złożyło, że koleżanka odkryła, że w kinie na naszej wiosce grają "Water for elephants", w oryginale (po angielsku i... polsku;)) z niemieckimi i francuskimi napisami. Poszłyśmy. 14 CHF.

Środek filmu i nagle trzask. Po filmie. Myślę - spieprzyło się.
Ale cóż się okazuje. Szwajcarzy w kinie czują się jak w teatrze. Trzask okazał się przerwą. Jak objaśniła mi koleżanka, na niektórych seansach z momentem trzasku pojawia się na ekranie napis, że teraz można iść po lody.

Z przerwy lud zwołuje gong (mówiłam, że jak w teatrze).

I co ciekawe i jednocześnie idiotyczne. Film puszczają nie w momencie zerwania, ani nie wcześniej. Jednym słowem, widz traci kilka minut filmu. Nie wiem czy tak jest na każdym seansie, ale koleżanka oznajmiła mi, że tak i nawet uzasadniła to jakoś, ale nie zapamiętałam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz