wtorek, 10 czerwca 2014

Wizyta w (przed)szkolnym sekretariacie

Pochodzę z Polski. Węszenie spisku, którego ja lub mój naród jesteśmy ofiarami, mam we krwi. I dlatego właśnie jak otrzymałam list z informacją, że Stachu dostał przedszkole oddalone o 950 m, zamiast to oddalone o 400 m, poczułam, że to kolejny akt dyskryminacji, że tak chcą nas zniszczyć.
Oczyma wyobraźni widziałam jak okoliczne dzieci idą do przedszkola bliżej, a moje biedne dziecko samotnie wędruje prawie kilometr niezależnie od warunków atmosferycznych i innych.

Michał, który nie jest tak dobry jak ja w wietrzeniu spisków powiedział: "chodźmy jak cywilizowani ludzie do sekretariatu o wszystko spytać".

Poszliśmy, zwiedziliśmy. 
Zacznę od kwestii formalnej. Z czasów, gdy mieszkałam w Polsce pamiętam, że każde przedszkole czy szkoła było samodzielną jednostką mającą dyrektora i sekretariat. Tutaj jest inaczej, cała edukacja podstawowa to jedna, centralnie sterowana rodzina - oczywiście w granicach rozsądku. Na wiosce to rodzina wioskowa, w zuryskiej metropolii podział jest pewnie inny. Wygląda to tak, że na całą wioskę, która ma sporo przedszkoli (Wädenswil + Au ma ich 20) i szkół podstawowych jest jeden dyrektor i jeden sekretariat - i właśnie w takim sekretariacie wylądowaliśmy.

Grzecznie po niemiecku spytaliśmy czy mogłaby nam pani powiedzieć do jakiego przedszkola idą dzieci z naszej ulicy. Bez żadnych problemów pani popatrzyła w komputer i powiedziała, że cała trójka (licząc ze Staszkiem) idzie do przedszkola Untermosen - czyli nie tylko mojemu dziecku wiatr w oczy;) Spisku nie było.

Na drugie pytanie, czy odległość 950 m Stanisław ma pokonywać samodzielnie, pani odpowiedziała twierdząco, że do 1 km bobasy wędrują bez towarzystwa dorosłych.

Po wyjściu z skeretariatu oboje z Michałem wymieniliśmy uwagę, że prawdopodobnie w Polsce na nasze pytanie otrzymalibyśmy odpowiedź "nie możemy udzielać takich informacji". A może się mylimy...?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz